Doktor Korowin ze swoimi podopiecznymi postąpił równie surowo.

ograniczenia dostępu do broni. Bla, bla, bla. Ramka z boku proponowała dodatkowe opcje. Mógł porozmawiać na ten temat z osobami zainteresowanymi. Obejrzeć wykaz chronologiczny wszystkich szkolnych strzelanin w ostatnim czasie. Przeczytać wywiad z tymi, którzy przeżyli masakrę w innych szkołach i dowiedzieć się, jak bardzo każdy kolejny incydent otwierał stare rany. Przejrzał ten artykuł. Otwarte rany, krwawiące serca. Boże, uwielbiał to współczesne dziennikarstwo. Dlatego trzymał pod szkłem egzemplarz „Time’u” z dwudziestego grudnia 1999 roku. Wszystko dla natchnienia. Dwie godziny wcześniej ściągnął dwa najnowsze artykuły o Bakersville. Oczekiwał większego zainteresowania prasy. Tylko trzy ofiary, w tym cały problem. Wiadomości z pierwszych stron gazet stały się znacznie poważniejszą konkurencją niż w okresie, kiedy dopiero zaczynał. Będzie musiał to sobie zapamiętać. Osiemnasta. Oderwał się od laptopa. Cholera, trzeba coś zjeść. Motel nie miał pod tym względem wiele do zaoferowania. Początkowo chciał zatrzymać się w większym hotelu należącym do którejś z eleganckich sieci. Ale w okolicach Bakersville nie było na to szans. Musiał mu wystarczyć tani prywatny motel. Właścicielka wykazywała nadmierne zainteresowanie gośćmi, ale z drugiej strony personel nie był na tyle liczny, żeby zauważyć, czym zajmują się oni po nocach. Trochę plusów, trochę minusów. Znowu zaburczało mu w brzuchu. Postanowił wypróbować miejscowy bar. Piętnaście minut później wszedł w płaszczu i kapeluszu do słabo oświetlonej sali. Trzej zebrani wokół telewizora miejscowi podnieśli z zaciekawieniem wzrok. Łysiejący barman http://www.topteam.com.pl/media/ Brnęła przez morze ludzi i samochodów. Nie wiedziała, dokąd iść. Przepychała się w stronę białego budynku. Musi podejść jak najbliżej. Gdzie są jej dzieci? Gdzie mąż? Czy ktoś jej w końcu powie, co ma robić? Zobaczyła przed sobą policjanta w mundurze z okręgu Cabot. Wyglądało na to, że jednocześnie próbuje usunąć ludzi z terenu szkoły i dowiedzieć się, kto tu dowodzi. Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Rodzice chcieli tylko znaleźć swoje dzieci. W końcu Sandy przedarła się aż pod ogrodzenie boiska. Przylgnęła do siatki i spojrzała w stronę parkingu. Na asfalcie leżały dzieci. Niektóre przykładały sobie do głów kompresy, inne podsuwały pokaleczone łokcie i kolana do opatrunku pięciorgu ochotnikom krzątającym się w zorganizowanym naprędce punkcie sanitarnym. Sandy rozpoznała Susan Miller, mamę Johnny’ego, pielęgniarkę ze szpitala w Cabot. Dostrzegła też Rachel Green, przewodniczącą Komitetu Rodzicielskiego, która bandażowała właśnie nadgarstek jakiemuś ośmiolatkowi. Dan Jensen, miejscowy weterynarz, pochylał się nad chłopcem w zakrwawionych dżinsach.

To była ona, żadnych wątpliwości! Nieznajoma, która samym swym pojawieniem się jakby uniosła z wyspy obrus mgły. Kapelusz z piórami zastąpił szkarłatny atłasowy kardynałek, ale suknia pozostała żałobnego koloru, a do tego wrażliwy nos Berdyczowskiego uchwycił znajomy zapach perfum, niepokojący i niebezpieczny. Matwiej Bencjonowicz zatrzymał się i odprowadził wdzięczną amazonkę wzrokiem. Ona nie tyle uderzała, ile leciutko muskała błyszczący zad anglika szpicrutą, a w lewej ręce Sprawdź – Chatką? – upewnił się pułkownik. Czy to przypadkiem nie ta, o której mówił Lentoczkin? – Tak. Tam straszna rzecz się wydarzyła. Nawet dwie: najpierw z żoną pławowego, a potem z tym młodzieńcem, który goły przybiegł do kliniki. On tam właśnie, w chatce, stracił rozum. Policmajster aż wpił się wzrokiem w tubylca. – Skąd pan wie, że właśnie tam? Ten odwrócił się i zamrugał jasnymi rzęsami. – No jakże! W chatynce rankiem znaleziono jego ubranie, akuratnie złożone. Na ławce. I sztyblety, i kapelusz. Czyli przyszedł tam w zwykłej, przyzwoitej postaci, a wybiegł już w zupełnym zamroczeniu i widać gnał bez spoczynku wprost do domu Donata Sawwicza. Dopiero teraz pułkownik przypomniał sobie ostatni list Aleksego Stiepanowicza, w którym mowa była właśnie o domku pławowego i zamiarze młodego człowieka, by udać się