- Dopilnuj tylko spakowania moich rzeczy. Wyjeżdżamy w niedzielę rano.

- Teraz chociaż lady Helena i panienka Arabella mają zapewniony dach nad głową, milordzie - stwierdził Thorhill. - Tylko na jakiś czas - odparł smętnie Lysander. - Co opętało ojca, że zdecydował się na taki krok? Jak mógł zastawić rodzinną posiadłość? - Wydaje mi się, że wszystkiemu były winne karciane długi lorda Alexandra. - Jutro pojadę do Candover i rozmówię się z Frome’em - zdecydował Lysander i odsunął krzesło. Frome już od lat pracował jako zarządca majątku Candover. - Zobaczymy, czy jest szansa doprowadzić tę posiadłość do porządku. - Ma pan teraz przynajmniej trochę oddechu, milordzie - zauważył Thorhill, patrząc na Lysandra z uwagą i wspominając lorda Alexandra. Pod względem fizycznym bracia nie byli do siebie podobni, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Różnili się przede wszystkim charakterami. W oczach prawnika Lysander był wart dziesięć razy więcej niż poprzedni markiz. Wielka szkoda, iż Alexander nie opuścił tego świata o wiele wcześniej. Następnego dnia Lysander zajechał dwukółką przed Candover Court. Popołudniowe słońce odbijało się złotem od starych murów pałacu i wydało mu się, że nigdy jeszcze to miejsce nie wyglądało tak ładnie. Dom pochodził z czasów Tudorów, miał solidne, grube ściany i okna z drewnianymi kratownicami. Pierwszy Candover, który wybudował posiadłość, użył w tym celu kamieni z opactwa, podarowanego mu przez Henryka VIII w dowód wdzięczno¬ści za poparcie związku z Anną Boleyn. Przodek Lysandra przejawiał niezwykły talent w dziedzinie intryg politycz¬nych, lecz niefortunny upadek z konia zmusił go do wycofania się z dwom i ze świata wielkiej polityki. Kto wie, czy dzięki temu, że nie ocalił głowy, a przynajmniej obu nowo nabytych posiadłości, zajmował się swataniem włas¬nych dzieci, a nie planami małżeńskimi jego królewskiej mości. Lysander ostatnio rzadko odwiedzał swoją rodzinną miej¬scowość. Jako chłopiec łowił ryby w pobliskim strumyku i wspinał się na każde drzewo. Ale zawsze miał świadomość, że majątek nie należy do niego i nic tego nie zmieni, więc po powrocie z Oksfordu pojechał do Londynu i rzucił się w wir wielkomiejskich rozrywek. Teraz niespodziewanie został właścicielem tego pięknego dworu, a jednocześnie znalazł się o włos od jego utraty. Nawet po sprzedaniu wszystkich aktywów pozostanie jeszcze dwadzieścia tysięcy funtów długów. Gdyby nie to... Ziemia jest tu dobra i wystarczyłoby zainwestować w bardziej nowoczesne metody uprawy, a majątek byłby wart dziesięciokrotnie więcej niż te liche dziewięćset funtów rocznie, jakie przynoszą zmniej¬szające się czynsze. Lysander miał wielką ochotę podjąć to wyzwanie, jednak zadłużenie go przerastało. Nie było wyjścia, musiał myśleć o sprzedaży Candover. Dla dziewczyny chowanej w mieście w ciasnych murach londyńskiego domu, możliwość przechadzki na wsi jawiła się jako niezwykła przyjemność, zawierająca w sobie nie¬uchwytny i tajemniczy posmak przygody. Chociaż Candover Court był oddalony o niecałe cztery kilometry od wsi i z okien domku pani Stoneham Clemency wyraźnie widziała drzewa Home Wood, droga doń wydawała się wyprawą pełną odkryć. Kwiaty wychylające się zza żywopłotów, jaskółki świergoczące pod dachami, nawet szelest lekko już żółknących liści sprawiły, że zapomniała o kłopotach. Szła więc radośnie i cieszyła się, że jest tu sama i może do woli delektować się pięknem dnia. Gdy żyła jeszcze jej babcia Hastings, Clemency spędziła jako dziecko niejedno lato na wsi i wtedy też doznawała radości z obcowania z przyrodą, świeżym powietrzem i śpiewem ptaków. Skręciła w bramę Candover Court i zatrzymała się zdziwiona. Spodziewała się nowoczesnej budowli z klasycz-nymi kolumnami, może nawet okazałym portykiem, lecz to miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Pałac miał zaledwie dwa piętra, a małe, ciężko wyglądające okna i wysokie kominy tylko potęgowały przygnębiające wrażenie. Na tyłach dworu stały szczątki starego opactwa. Większość kamienia Candover Court pochodziła z rozbiórki klasztoru, tu i ówdzie bowiem widać było pozostałości maswerku i fragmenty sklepień wtopionych w mury domu. Podobnie jak opactwo, dom znajdował się w stanie kompletnej ruiny. Z jednego z kominów wyrastało małe drzewko, a popękane w wielu miejscach rynny i przerzedzone dachówki dopełniały obrazu zniszczenia. Ogrody także były zarośnięte i zaniedbane. Nic dziwnego, że markiz pragnie ożenku dla pieniędzy, pomyślała z ironią Clemency. Cóż, nie dobierze się jednak do jej majątku! Dwór w środku nie wyglądał lepiej. Nad wielkim ko¬minkiem w obszernym hallu wyryto w kamieniu herb rodu Candover. Kiedyś górował tu dumnie jako symbol świetności i bogactwa, teraz był niemym świadkiem nieuchronnego upadku. Na ścianach wisiały wytarte chorągwie, a w rogach sali straszyły pordzewiałe zbroje. Wnętrze przypominało Clemency jedną z niesamowitych powieści pani Radcliffe, brakowało jedynie bezgłowego mnicha, choć z pewnością wystarczyłoby pajęczyn. Pomimo zniszczeń dom zachował swój charakter i w niepojęty sposób urzekał powagą i tajem¬niczością. Arabella, wyraźnie wypatrując gościa, zbiegła na dół, gdy tylko usłyszała kołatanie do drzwi. Odprawiła odźwiernego i rzekła: - Proszę na górę, panno Stoneham. Czekamy na panią w żółtym salonie. - Wskazała pokoje rozchodzące się dalej. - Tamta część jest nie zamieszkana. - Wielka szkoda, to taki piękny dom - odparła z przeko¬naniem Clemency. - Tak pani myśli? To zabytek, tak go nazywam. Osobiście wolę bardziej nowoczesny styl. - Współczesne domy nie posiadają tej niepowtarzalnej atmosfery - stwierdziła Clemency, idąc schodami w górę. Zauważyła wytarte dębowe stopnie oraz uznała, że od dłuższego czasu nikt nie pastował poręczy. Trudno sobie wyobrazić, że mogłaby zostać panią tej upadającej świetności. - A jeszcze ta wilgoć i przeciągi... - rzuciła Arabella. - Ale mogłoby być tu pięknie. http://www.tcoshop.pl że te kilka dni wystarczy, by pani Caird zapoznała się R S z kuchnią, a pani zdążyła zapanować nad dziećmi na tyle, by nie przyniosły mi zbyt wiele wstydu przy dziadkach. Myśli pani, że jest to możliwe? Willow nie wiedziała, że jego teściowie mieszkają w małym miasteczku oddalonym od Tradition o zaledwie siedemdziesiąt Mlometrów autostradą. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecała. - Tylko o to mogę prosić. Ale - dodał, posyłając jej kolejny olśniewający uśmiech - zawsze mogę też liczyć na cud. Następnego dnia budzik zadzwonił o siódmej rano. Willow ziewnęła, wyłączyła go i wstała. Wciąż zaspana

Przytaknął z uśmiechem. - Jeśli można zadać pytanie, dlaczego wspólnik i dlaczego teraz? - To nie zależy ode mnie. Po prostu hotel nie przynosi już takich zysków jak dawniej. - Lokalizacja? - Tak, to główna przyczyna. Ale też w mieście jak grzyby po deszczu wyrastają nowe hotele. - Znała te słowa, te przyczyny, na pamięć. Sto razy powtarzała je w myślach. - Jeżeli frekwencja nie wzrośnie, nie będę w stanie dalej prowadzić hotelu. St. Charles zacznie podupadać. - Możesz opuścić ceny. Sprawdź ROZDZIAŁ SZÓSTY - Idę do szkoły, Mark. Mark uniósł wzrok znad listy nazwisk, którą dała mu Nita Windcroft. Od ostatniej rozmowy stosunki między nim i Alli jeszcze bardziej się pogorszyły. W drodze powrotnej z farmy zamienili chyba nie więcej niŜ dwa słowa. Wyglądał przez okno. Było juŜ prawie ciemno i zrobiło mu się przykro na myśl o tym, Ŝe będzie sama szła do domu. Przypomniał mu się jej wypadek samochodowy i wyjął z kieszeni dŜinsów kluczyki. - Weź moje auto - powiedział. Alli spojrzała na niego, po czym spytała ze zdziwieniem: - Dlaczego? - Dlatego Ŝe jest w znacznie lepszym stanie niŜ twój samochodzik, bo na ogół jeŜdŜę pick-upem.