- W takim razie, milordzie, muszę zrezygnować z posady...

- Wybacz... muszę. Zobaczysz, że jeszcze mi za to podziękujesz. I przyrzekam, że wszystko będzie dobrze. Chłopiec znowu zaklął. - Obydwoje wiemy, ile warte są twoje przyrzeczenia, prawda? Puściła mimo uszu kąśliwą uwagę. - Muszę wiedzieć, jak się nazywasz. - Idź do diabła! Dzwonek odezwał się ponownie. - Przecież musisz się jakoś nazywać, a ja muszę jakoś się do ciebie zwracać. Diabeł niewiele tu pomoże. - Todd - burknął, nie patrząc jej w oczy. - Todd Smith. Skinęła głową. - Zaraz wracam, Todd. Chyba masz dość oleju w głowie, żeby nie próbować ucieczki. ROZDZIAŁ SZESNASTY Ledwie Lily wyszła z kuchni, Santos wstał z krzesła. Spojrzał na swoje gołe nogi i zaklął w duchu. Cholera, okazała się sprytniejsza od niego. Nie uciekłby daleko: ranny, a na dodatek bez spodni, był unieruchomiony na dobre. - Cholera - powtórzył głośno. Już widział, jak kuśtyka River Road w ręczniku na biodrach. Nie miał wyjścia, musiał jej zaufać. Wielu ludziom próbował ufać przez ostatnie półtora roku, poczynając od beznadziejnie tępych detektywów z wydziału zabójstw. Zaufanie! Zrezygnowany, pełen najgorszych przeczuć, opadł z powrotem na krzesło. Zamknął oczy, pewien, że za chwilę do kuchni wkroczy gliniarz, weźmie go za tyłek i odwiezie ciupasem do Nowego Orleanu. Nie, starsza pani nie zrobi mu tego, powiedział sobie nagle z niespodziewaną pewnością i przekonaniem. Miała cięty język, ale i ciepłe, serdeczne spojrzenie. Było w jej zachowaniu coś, co naprawdę budziło ufność. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Tak czy inaczej, tkwił w jej domu niczym w pułapce. Ciocia Lily. Czy go okłamała? Nie, nie okłamała. W chwilę później weszła do kuchni w towarzystwie starszego pana, który zamiast odznaki i pałki miał przy sobie skórzaną torbę lekarską. Tak jak http://www.recepty.info.pl/media/ - Liz Sweeney? - Zaśmiał się. - Ale wyrosłaś. - Ty też - odpowiedziała mu uśmiechem i wyciągnęła dłoń. - Dobrze cię znowu widzieć. Natychmiast poczuł sympatię do tej młodej kobiety, w którą przeistoczyła się Liz. - Co u ciebie słychać? – zapytał. - Świetnie. - Zatoczyła wokół ręką. - To moja knajpa. - Poważnie? - Santos gwizdnął cicho. - Jestem pod wrażeniem. I bardzo się cieszę. Uświadomił sobie raptem, że nadal trzyma jej dłoń. Cofnął swoją z niejakim ociąganiem. Ten dotyk był taki... miły. Liz odchrząknęła. - Tak się ucieszyłam, że zobaczyłam wreszcie jakichś facetów. Już zaczynałam się bać, że będą tu przychodziły same baby. Mam nadzieję, że smakował ci lunch. - Wspaniały. Więc ty jesteś...? - Prawdę mówią - wtrącił się Jackson, który dosłyszał ostatnie zdanie. - Jedzenie pierwsza klasa. Tylko powinna pani dodać do menu trochę martwej krowy dla mojego przyjaciela. - Wyciągnął dłoń na powitanie. - Andrew Jackson, kumpel Victora, ten z nas dwóch, który szczerze odpowie na pani pytania.

Alexandra z trudem powstrzymała się od płaczu. Już nigdy nikt jej nie zatrudni, skoro jej kandydaturę odrzuca nawet człowiek o tak zaszarganej reputacji jak Kilcairn. - Dziękuję, że poświęcił mi pan czas - powiedziała, wpychając rekomendacje do torebki. Nieliczni przyjaciele, jacy jej pozostali, mówili, że to nierozsądne i naiwne wyznawać prawdę, ale ona nie mogła znieść myśli, że zostanie zwolniona, gdy do nowych pracodawców Sprawdź przytłaczało. Jeśli ktokolwiek mógł jej ulżyć, to tylko Lucien Balfour. - Muszę zachować dużą ostrożność, jeśli chodzi o moją rodzinę. Wziął ją za rękę i poprowadził ku ciemnej bibliotece. - Dlaczego? - Jeśli oni, zwłaszcza mój wuj, wyprą się mnie publicznie, będę całkiem bezbronna. Nic nie widziała, ale hrabia pewnie poruszał się w mroku. Pchnął ją delikatnie na miękką sofę i zapalił lampę. Potem usiadł tak blisko, że ich uda się stykały. - A potrzebuje pani ochrony, bo?... - Bo tylko ich poparcie, świadome lub nie, wstrzymuje falę plotek. Lucien powoli wyciągnął rękę i zdjął klamrę z jej włosów. Zadrżała, gdy wsunął w nie dłonie. - Nie mówi pani wszystkiego - stwierdził cicho, przytulając policzek do złotej kaskady.