- Rozumiem. Zostało więc dziecko. Henry. Ale co chło¬piec robi w Sydney?

- Nie. Czemu miałabym płakać? - Właśnie o to pytam. - Nie płakałam. Przyglądał się jej uważnie. Jej oczy nadal były podej¬rzanie mokre. - Co ci jest? - Nic. Chcę się upewnić, co z Henrym, to wszystko - powtórzyła. Na jej twarzy malowała się determinacja. No tak, uparła się i nie zdradzi mu prawdy. Mark westchnął w duchu i wskazał ręką na łóżko. - Jak widzisz, śpi jak suseł i pewnie pośpi jeszcze dłu¬go, wziąwszy pod uwagę, o której wreszcie zasnął. - Tak późno? - Późno? Raczej wcześnie. Zasnął jakieś dwie godziny temu. Ledwo już widziałem na oczy. - Uśmiechnął się. – Do licha, Tam. To nie dla mnie robota. Mało brakowało, by ją przekonał. Ten uśmiech, to uj¬mujące zdrobnienie jej imienia... A jednak nie mogła ulec pokusie. W Australii zdawało się jej, że chłopiec ma tylko ją, a tymczasem Henry i Mark potrzebowali się nawzajem - teraz wiedziała to z całą pewnością. Kochała siostrzeńca całym sercem, odkąd go ujrzała. Zrobiłaby dla niego wszystko. Wszystko, co będzie dla nie¬go najlepsze. Nawet gdyby miało to oznaczać, że sama musi go utracić... - Poddajesz się, bo się nie wyspałeś? Trudno, ale to nor¬malne, gdy zajmujesz się dzieckiem. Dziś w nocy moja kolej. - No, to możesz go zabrać. - Mark podszedł z tacą do łóżka i postawił ją na nocnym stoliku. Tammy nie mogła oderwać wzroku od jego ciała. Czy on nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie wrażenie robi na niej taki widok? Chyba nie, ponieważ odwrócił się do niej swobodnie i znowu posłał jej zabójczy uśmiech. Musiała zmobilizować wszystkie siły, by nie ulec jego zniewalają¬cemu czarowi. - Nie. - Słucham? - Skoro dzielimy się opieką, to niech to będzie spra¬wiedliwy podział, również ze względu na dobro Henry'ego, który będzie mógł spędzić tyle samo czasu z tobą, co ze mną. Moim zdaniem najlepszy będzie rytm dobowy. Dlatego do kolacji zostanie z tobą, a potem ja się nim zajmę. - Ale... - Ale co? - spytała złowieszczym tonem. - Ile razy po¬wtarzałeś mi, że możesz mu zapewnić najlepszą opiekę i że umiesz się nim zająć? To jest dokładnie to, czego chciałeś. http://www.poradnikmedyczny.com.pl/media/ Tym razem wybuchnął Mark. - Dosyć! Moja przeszłość nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu chcę wrócić do siebie. Nie zamierzała ustąpić. Nie tylko zamek i służba po¬trzebowali Marka. Ktoś musiał przygotować Henry'ego do jego przyszłej roli. Tammy mogła wychować dziecko, ale następcę tronu musiał wychować Mark. - Masz obowiązki do spełnienia - przypomniała mu. - Jesteś władcą tego kraju. - W świetle prawa władcą jest Henry. Zerknęła na śpiącego na jej ręku chłopczyka. - Tak? - W jej głosie brzmiała zjadliwa ironia. – Ma może podpisać jakąś ustawę? — Nie wypieram się moich obowiązków państwowych, ale nie będę mieszkał w zamku. Odtąd to jest twój dom i Henry'ego. - Jasne, ściągnąłeś mnie tu po to, żeby zwalić mi na głowę zajmowanie się tym miejscem. Kolejny kłopot, któ¬rego uda ci się pozbyć. Bardzo sprytnie! - Niczego na ciebie nie zwalam! - Co tu się dzieje?! U szczytu marmurowych schodów stała Ingrid, zaalar¬mowana podniesionymi głosami. Ze zdumieniem patrzyła na zacietrzewioną parę. Jak zwykle wyglądała jak wycięta z okładki żurnala. Te¬go ranka była ubrana w tradycyjnym stylu angielskiego ziemiaństwa - tweedowa spódnica, jasny kardigan z kaszmiru, stosowne dodatki. Do tego oczywiście pełen makijaż oraz idealnie ułożone włosy.

Obrzuciła go spojrzeniem, które mówiło wyraźnie, że ma masę pracy i nie zamierza schodzić do każdego, kto ją zawoła. Zwłaszcza do dwóch tak dziwacznie ubranych fa¬cetów. - To jest Jego Wysokość książę Mark, regent Broitenburga - oznajmił oficjalnym tonem facet w garniturze. - Bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciała pani do nas zejść. Tammy wolała jednak dalej bezpiecznie huśtać się w swojej uprzęży. Najwyraźniej nie przejmowała się zanad¬to perspektywą obrażenia głowy państwa. - Jeśli to jest książę, to kim pan jest? - Charles Debourier, ambasador. - Niech zgadnę. Ambasador Broitenburga? Sprawdź - Nie wie pani, gdzie leży Broitenburg? - oburzył się Charles, na co ona uśmiechnęła się jeszcze bardziej beztro¬sko. Miała nad nimi przewagę. Całe dziesięć metrów. Nic nie mogli jej zrobić. - Nigdy nie byłam dobra z geografii. Zresztą i tak za¬kończyłam edukację szkolną, gdy miałam piętnaście lat. Niechęć Mark do tej kobiety jeszcze wzrosła. Nie dość, że siostra Lary, to jeszcze prawie analfabetka. Coraz lepiej. - Broitenburg leży między Austrią a Niemcami - ob¬jaśnił wyniośle Charles. - Chyba kiedyś coś mi się obiło o uszy. To jedno z tych małych księstewek? - Wielkość to nie wszystko - rzucił z urazą ambasador. - Zapewne - zgodziła się uprzejmie. - Miło mi było panów poznać, ale muszę wracać do pracy. - Mówiłem, że jest mi pani potrzebna – przypomniał chłodno Mark. Tammy, która właśnie zamierzała wspiąć się wyżej, po¬nownie spojrzała na niego. - Nie pojadę do Broitenburga - oznajmiła rzeczowo. - Ciągle ktoś proponuje mi pracę, ale ja nie jestem zaintere¬sowana. Mark popatrzył na nią ze zdumieniem. Naprawdę my¬ślała, że leciał przez pół świata specjalnie po to, żeby do¬glądała drzew w jego księstwie? Że właśnie w tym celu błą¬kał się po australijskim buszu w galowym stroju? Swoją drogą, nienawidził tego paradnego ubioru. Nie znosił zadęcia i pompy. Irytował go napuszony ambasador i jego ordynarnie wielka limuzyna. To wszystko działało mu na nerwy. Mark szczerze nie cierpiał roli regenta i gorąco pragnął uwolnić się od niej. Tak się jednak złożyło, że speł¬nienie jego marzeń zależało od tej dziewczyny. - Nie zamierzam pani zatrudniać. Chcę, żeby podpisała pani dokument, który umożliwi mi zabranie pani siostrzeńca do Broitenburga, bo tam jest jego miejsce.