Brent Mallory.

jej włosy opadły na bok. - No, dobrze, kowboju, czy ty czegoś chciałeś - zagadnęła, starając się nie uśmiechać - czy może po prostu rozglądałeś się za jakąś zdesperowaną kobietą, która nie umiałaby ci się oprzeć? - Dokładnie o to chodziło - powiedział i na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Tego właśnie się domyślałam. Uścisnął ją, westchnął przeciągle, a potem pocałował w skroń. - Zastanawiałem się... - O, o, teraz mamy kłopot. Jego chichot odbił się echem po całym wąwozie. - Chcesz powiedzieć, kolejne kłopoty. 153 - Tak. Właśnie to mam na myśli. - Dotknęła palcem czubka jego nosa, lecz on błyskawicznie, jak atakujący grzechotnik, chwycił ją za nadgarstek. - Mówię poważnie. Chcę, żebyś się do mnie przeprowadziła. - Co? - Przypatrywała się uważnie jego twarzy, szukała w niej choć odrobiny miłości, jej serce rosło, czekało na odzew. - Dlaczego? - Dla ochrony. Dopóki to wszystko się nie skończy. Dopóki nie znajdziemy Elizabeth i nie uporządkujemy wszystkiego. Jej usychające z miłości serce spadło na zimny, twardy bruk rzeczywistości. Dla ochrony? - Dzisiaj znowu odebrałem głuchy telefon. Poza tym widziałem, jak McCallum jeździ po mieście; chyba http://www.orlikbratian.pl załamał. Łzy znowu napłyneły jej do oczu. Czuła sie okropnie winna, tak bardzo soba teraz gardziła. Jak mogła byc tak chciwa? Tak zimna? Tak zupełnie bez serca? Pocałowała pokryty puchem włosów czubek głowy syna. - Czułam, ¿e rzeczywiscie dopiekłam Marli. - Bo sypiałas z jej me¿em. - I zrobiłam cos, czego ona nie mogła ju¿ dokonac. Wydawało mi sie nawet, ¿e... ¿e Alex lubił chodzic ze mna do łó¿ka, ¿e czekał na to. Było w nim cos, jakis gniew, kiedy... kiedy mnie całował. Jakby... jakby te¿ chciał sie na niej odegrac. Oboje mielismy swoje powody, by chciec sie na niej zemscic, a w ka¿dym razie tak to wygladało. - Zadr¿ała, wspominajac noce spedzone w łó¿ku Aleksa Cahilla,

z serem do ust. - Wiesz, grywałysmy razem w debla kilka razy 141 w tygodniu. Gdybys o niej mówiła, któras z nas musiałaby o tym pamietac, nie sadzisz? - Ale przecie¿ byłam z nia tamtej nocy, a teraz... teraz ona nie ¿yje. Ten nieszczesny kierowca cie¿arówki te¿. Sprawdź że chowa się za fikusem i zerka na foyer przez cieniutkie gałązki. - Ależ Shelby... - Głos Lydii zadrżał i Shelby zatrzymała się pod drzwiami. Odwróciła się i zobaczyła autentyczny smutek w ciemnych oczach Lydii. - ...Stęskniłam się za tobą, nińa. Odkąd ciebie nie ma, w tym domu jest tak zimno. Shelby miała wrażenie, że topnieje lód wokół jej serca, bo przecież ta kobieta wychowywała ją od czasu, gdy Jasmine Cole wybrała śmierć zamiast hańby rozwodu. To właśnie w ramionach Lydii Vasquez przestawała się bać, to w jej obfity biust wtulała głowę, żeby usłyszeć bicie dobrego serca, to Lydia zachęcała ją, żeby nie rezygnowała z marzeń, i pocieszała, kiedy coś się nie udawało. Lydia smarowała jodyną jej zadrapane kolana, strofowała szybką jak karabin maszynowy hiszpańszczyzną, kiedy Shelby popełniła błąd, albo mrugała porozumiewawczo i przymykała oko, kiedy Shelby „pożyczała” klucze do ojcowskiego pontiaca 1940. - Nie mogę tu zostać - powiedziała Shelby, kładąc ręce na pulchnych ramionach Lydii. - Nie na zawsze, nie. Ale może na kilka dni? To by mu sprawiło taką ulgę... taką radość. - Kiwnęła głową w 11