Dlaczego to zrobiła? Kim jest naprawdę? Dlaczego go dręczy? I co zrobiła O1ivii?

wyjaśniła Atropos. Cricket zaczęła się trząść. Atropos wyjęła z kieszeni mniejszy szklany słoik i zbliżyła go do światła. W środku siedziały owady... świerszcze. Trzy czy cztery ciemne świerszcze. Na miłość boską! Atropos ostrożnie odkręciła słoik i peseta wyjęła jednego małego świerszcza. Miotał się, próbował wyrwać, ale nadaremnie. Atropos otworzyła słój z pająkami. Przez krótką dramatyczną chwilę przytrzymała świerszcza nad otwartym słojem, a potem upuściła. Przerażona Cricket patrzyła. Świerszcz wylądował w pułapce z pajęczyn i przykleił się do nici. Walczył, ale tylko przez moment. Pająki rzuciły się do ataku. Cricket, chora ze strachu, patrzyła, jak walczą. Zwyciężył duży brązowy pająk, zatopił w świerszczu śmiertelny kolec. Cricket zadygotała. Serce waliło jej jak młotem, żołądek podszedł do gardła. - Hm, niezbyt miły widok. - Atropos zawiązała wokół słoja splecioną czerwono-czarną nić. - No cóż, przedstawienie skończone. Dobranoc, pchły na noc. Karaluchy pod poduchy, a szczypawy do zabawy. Przyświecając latarką, weszła na górę po skrzypiących schodach. Cricket znów ogarnęła ciemność. Słój z pająkami stał kilka centymetrów od jej twarzy. Nie musiała być geniuszem, żeby domyślić się, jaki los zgotowała jej Atropos. Do oczu napłynęły jej łzy. A tuż obok, w ciemnościach czaiły się pająki. Zrobiłaś to? Usiłowałaś zabić Amandę? Jechała przez miasto i znów męczył ją ten okropny głos podobny do głosu Kelly. Omal nie przejechała na czerwonym świetle. Włączyła radio, próbując go zagłuszyć. Nie pomogło. Nie dawał jej spokoju. A Josh? Zabiłaś go... to takie cholernie wygodne, że nic nie pamiętasz. Śnił ci się martwy Josh leżący na biurku. A co z Amandą? Nie pamiętasz, jak byłaś w jej garażu? Jak wodziłaś palcami po gładkim lakierze jej małego czerwonego kabrioletu? Czułaś pod palcami nawet najmniejszą skazę na powierzchni składanego dachu. Potem atak Bernedy. Lekarze mówią, że nie zażyła lekarstwa, że nie było w jej krwi śladów nitrogliceryny, choć Lucille przysięga, że Berneda połknęła pigułkę. Byłaś tam. Poszłaś powiedzieć jej dobranoc. Widziałaś na stoliku fiolkę z nitrogliceryną. Nawet jej dotknęłaś, gdy sięgałaś po chusteczkę... zrobiłaś coś jeszcze? Coś, co siedzi teraz w jakimś ciemnym kącie twojego mózgu, dziurawego jak ser szwajcarski? Boże, trzeba być potworem, żeby próbować zabić własną matkę! Zaparkowała w bocznej uliczce. Spojrzała na elegancki wiktoriański dom, w którym mieściły się prywatne biura. Z samochodu zobaczyła okna gabinetu Adama. Drugie piętro, tuż pod dachem. Spędziła w szpitalu sporą część dnia i zrobił się już prawie wieczór, ale Adam zgodził się z nią spotkać. Cienie domów i drzew wydłużały się, zapowiadając nadejście zmierzchu. Czy Adamowi na pewno można ufać? Czy nie kierują nim jakieś ukryte motywy? Wypadek Amandy, spotkanie z rodziną i ten atak matki wykończyły ją. Zwłaszcza 139 spotkanie z rodziną. Cały ten melodramat. Wszystkie te sekrety. Wszystkie te cholerne niedomówienia. Nic dziwnego, że co chwila ktoś z Montgomerych dostosował świra. Czas to przerwać. Czas w końcu odzyskać równowagę. Przepędzić demony. Adam Hunt jest teraz jej psychoterapeutą i na pewno potrafi jej pomóc. A ona musi komuś zaufać. Nie policji. Nie swojej rodzinie. Nie własnemu umysłowi. Ani nawet nie Kelly. Więc zamierzasz wyspowiadać się jakiemuś zupełnie obcemu człowiekowi? Caitlyn usłyszała ironiczny głos Kelly. Jesteś wariatką. Autentyczną wariatką. Tak jak babcia! - Przestań! - krzyknęła, uderzając pięścią w kierownicę. Zatrąbił klakson i aż podskoczyła. Ogarnął ją straszny gniew. Miała naprawdę dość własnych lęków i wątpliwości. Dłużej nie będzie już tego znosić. Nie będzie już ofiarą. Przez lata była więźniem własnego umysłu i ma tego dość. Adam Hunt mógł się okazać jej zbawieniem albo zgubą, ale ważne, że w ogóle był. Bo to jej jedyna nadzieja. Wysiadła z samochodu. I zanim zdążyła zmienić zdanie, weszła tylnymi schodami do gabinetu Adama. Drzwi były uchylone. Zastukała delikatnie; drzwi skrzypnęły i otworzyły się same, odsłaniając pusty, pogrążony w mroku pokój. Przeszedł ją dreszcz. Może to ostrzeżenie, że nie powinna tu przychodzić, nie powinna przekraczać tego progu? Nie, co za bzdury! Po prostu przyszła kilka minut przed czasem. I była zdecydowana zmienić swoje życie. Dzisiaj. Zanim utraci te resztki zdrowia, które jeszcze zachowała. Lepiej poczekaj na krześle w korytarzu, tam gdzie zawsze czekają pacjenci. Kącik był przytulny. Na stoliku leżały porozrzucane czasopisma i można było napić się zimnej wody. Wiedziała, że Adam spodziewałby się tam ją zastać. Ale dzisiaj wbiegła tylnymi schodami i nie widziała powodu, żeby trzymać się utartych zwyczajów. Dzisiaj była nową osobą. Odważną, nie zahukaną. Zdecydowaną, nie nieśmiałą. Weszła do ciemnego pokoju. Na stole stały puste kubki po kawie, a w koszu, dyskretnie schowanym za kanapą, leżały zmięte chusteczki. Czy to te, które ona wyrzuciła podczas ostatniej wizyty? Czy Adam miał jeszcze innych pacjentów? Usłyszała skrzypnięcie i odwróciła się, ale nikogo nie zobaczyła. Duchy, pomyślała. Lucille mówiła jej, że jeśli się mocno skoncentruje, tak mocno, że żaden dźwięk, nawet bicie własnego serca, nie rozproszy jej uwagi, to usłyszy je. Adama wciąż nie było. Pociągnęła palcem po jego biurku i zastanowiła się, co on sobie o niej myśli, co zanotował na jej temat i na temat jej rodziny. Czy myśli, że ona traci rozum? Jego notatniki leżały na wierzchu. Wystarczyło wyciągnąć rękę i przeczytać. Dlaczego nie? Przeczyta tylko o sobie, to przecież nic takiego. W końcu to jej życie. Przygryzając wargi, wzięła notatnik leżący na samym wierzchu, ale usłyszała kroki na schodach i zaraz go rzuciła, jakby parzył jej palce. Szybko podbiegła do kanapy i właśnie zdążyła usiąść, gdy Adam wszedł do pokoju i zapalił światło. Na jej widok cofnął się zaskoczony. - Caitlyn? - Spojrzał na zegarek. - Nie miałem pojęcia, że się spóźniłem. - Nie spóźniłeś się. Przyszłam wcześniej, drzwi były otwarte, więc zdecydowałam się poczekać tutaj - uśmiechnęła się, mając nadzieję, że nie wygląda jak przyłapana na 140 gorącym uczynku. Z ulgą spostrzegła, że i on się lekko uśmiecha. Twarz miał szczerą. Zatroskaną. - Mam nadzieję, że nie zrobiłam nic złego. - Oczywiście, że nie. - Ale jego głos nie brzmiał tak ciepło jak zwykle. - Wyszedłem kupić kawę. - Pokazał małą, szarą torebkę, otworzył ją i przesypał kawę do słoiczka. Poszedł po wodę do łazienki i włączył czajnik. Czekając, aż woda się zagotuje, usiadł na fotelu i sięgnął po notatnik. Ten, który przed chwilą miała w ręku. - Chcesz porozmawiać o tym, co przydarzyło się twojej siostrze i mamie? Chyba byłaś zdenerwowana, gdy dzwoniłaś. - Byłam. Jestem - przyznała, z mocnym postanowieniem, że nie wycofa się, nie posłucha ostrzegawczego głosu. Dzisiaj ma zacząć życie od nowa. Teraz. W tej chwili. Zacisnęła mocno pięści, aż poczuła wbijające się w skórę paznokcie. Powoli rozprostowała dłonie i zaczęła opowiadać o wypadku Amandy. Opowiedziała o spotkaniu w Oak Hill, o tych ro-dzinnych rozmowach pełnych aluzji i niedomówień, o humorach Iana i sprzeczce z Hannah. Wspomniała też, że matka bardzo się zdenerwowała, a Lucille była jakaś niespokojna. - I wszyscy tak dziwnie na mnie patrzyli - dodała, podchodząc do okna, za którym noc ogarniała miasto. - Jakby się bali, że za chwilę dostanę szału i skończę w psychiatryku. - Boisz się tego? - Tak! - Odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. - Tak! Tak! Tak! Byłam już w jednym i coś ci powiem, to nie są wczasy. - Uniosła rękę, jakby kierując prośbę do nieba. - Mój Boże, odkąd pamiętam, wciąż słyszałam plotki na mój temat, jaka to jestem dziwna. Niektórzy myślą, że zabiłam Charlesa, nawet niektórzy z rodziny. Przez to, że wyciągnęłam mu z piersi tę przeklętą strzałę. I myślą... Nie wiem, co myślą. Pewnie po prostu, że jestem szalona. - Usiadła na kanapie. - Szalony Kapelusznik - tak o mnie mówią. Chyba to lepsze niż wariatka, i proszę, nie pytaj, czy jestem wariatką, bo naprawdę nie wiem. - Odgarnęła włosy z oczu i z całych sił starała się opanować. - Powinieneś ich widzieć wtedy w domu. Ich wszystkich. Mamę też. - No cóż, postaramy się, żebyś nie trafiła do szpitala, dobrze? - Uśmiechnął się i jakoś udało mu się przegnać wszystkie jej strachy. - Też mi na tym zależy. Popatrzył jej w oczy o sekundę dłużej, niż należało, i poczuła to lekkie podniecenie, łaskotanie koniuszków nerwów, którego doznawała zawsze, gdy spotykała interesującego mężczyznę. - Wspomniałaś, że twoja mama jest w szpitalu. - Czy to złudzenie, czy jego głos był trochę bardziej szorstki? - Zdenerwowała się tym wypadkiem Amandy. Zdaje się, że dostała napadu dławicy, gdy szła po schodach do sypialni. Przez chwilę jej stan był krytyczny, ale potem ustabilizował się. - Cieszę się. - Ja też - przyznała i zebrała się w sobie. Teraz albo nigdy. - Adamie... - Jej głos brzmiał nienaturalnie nawet dla niej samej. Ich oczy znów się spotkały. - Powinieneś o czymś wiedzieć. Nie sądzę, że jestem szalona, to znaczy, modlę się, żebym nie była... - Jak mogła wyjaśnić to, czego sama nie rozumiała? Ręce jej się spociły, serce waliło. Powoli, z wysiłkiem udało jej się opanować. - O co chodzi? - Z jego ust zniknęły resztki uśmiechu. Patrzył na nią badawczo, w 141 napięciu, tak jakby wiedział, co za chwilę usłyszy. Mimo to ciągnęła dalej. - Dzieją się dziwne rzeczy. Nie dotyczy to rodziny, ale konkretnie mnie. - Gardło miała tak ściśnięte, że z trudem wypowiadała te straszne słowa. - Poza koszmarami widzę też pewne obrazy, coś w rodzaju déjà vu. Wiążą się one z ostatnimi wypadkami. Obrazy są porwane i nie składają się w sensowną całość. Pamiętam na przykład, że dotykałam samochodu siostry, tego, którym się rozbiła, albo że patrzyłam na lekarstwa stojące w po-koju matki. - Przełknęła z trudem ślinę i poczuła wewnętrzne drżenie. Oto za chwilę zanurzy się w mroku, otworzy drzwi prowadzące na schody ku zakazanej piwnicy, ryzykując, że zatrzasną się za nią, a potem usłyszy zgrzyt przekręcanego klucza i na zawsze zostanie uwięziona w przerażających ciemnościach. Zamknęła oczy. - Następnego dnia po tym, jak zginął Josh, obudziłam się i... zobaczyłam krew w sypialni. Cała sypialnia była zakrwawiona. - Trzęsąc się, podwinęła rękawy swetra. - Na łóżku, na firankach, na podłodze, w łazience... o Boże, wszędzie. Na ścianach, na dywanie, rozmazana na umywalce i kafelkach. Szklane drzwi kabiny prysznicowej były pęknięte... ale nie pamiętam, żebym je stłukła. Krew na firankach, o mój Boże... - Głos uwiązł jej w krtani. Otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą twarz Adama, nieruchomą, opanowaną. Tylko napięte kąciki ust świadczyły, że jest wstrząśnięty jej wyznaniem. Caitlyn, nie ma powodu się teraz zatrzymywać, powiedziała sobie. Brnęła dalej. - Miałam tej nocy krwawienie z nosa i odkryłam... to. - Wyciągnęła ręce, pokazała brzydkie strupy na nadgarstkach. - Nie pamiętam, żebym to zrobiła. Nie pamiętam też krwawienia z nosa. A nawet jeśli to zrobiłam... jeśli się okaleczyłam, nie sądzę, żebym mogła stracić aż tyle krwi. Cała sypialnia i łazienka! Boję się... Jezu, boję się, że w jakiś sposób jestem odpowiedzialna za śmierć mojego męża. Rozdział 22 Myślisz, że go zabiłaś? - spytał Adam. - O to właśnie chodzi. Nie wiem. Nie pamiętam. Ale policja mówi, że na miejscu zbrodni znaleziono krew mojej grupy. I jeszcze ta zakrwawiona sypialnia... Oszukiwałam się, że to moja krew, ale to przecież niemożliwe. - Wzięła głęboki wdech. Nie była już taka pewna, czy dobrze zrobiła, wyznając mu prawdę. - A co pamiętasz? - Jego głos był delikatny, nie oskarżał, nie osądzał. Opowiedziała tyle, ile pamiętała. Zaczęła od tego, jak czekając na Kelly w barze, wypiła trochę za dużo. Potem urwał jej się film, a rano obudziła się w zakrwawionej pościeli. - To było okropne. Straszne i odrażające. Nie mogłam na to patrzeć, więc zabrałam się do sprzątania. Uprałam bieliznę, pościel, umyłam ściany, umywalkę, dywan i wszystko, co było zabrudzone krwią. Musiałam się tego pozbyć. - Przeczesała włosy palcami, próbowała powstrzymać ból rodzący się u podstawy czaszki. - Myślę, że tracę nad sobą kontrolę. Chyba powinnam iść na policję, ale się boję. Detektyw Reed już traktuje mnie jak główną podejrzaną. - Myślisz, że byłabyś zdolna do morderstwa? - Nie! Oczywiście, że nie. - Potrząsnęła głową i opuściła rękawy swetra. - Ale sama nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Widzę obrazy z miejsca zbrodni. Widzę Josha leżącego na biurku. I to jeszcze nie wszystko. - Opowiedziała o swoich przypadkach deja vu, snach 142 i obrazach związanych z tragicznymi wypadkami, które wydarzyły się w rodzinie. - Jest jeszcze coś. Mam wrażenie, że jestem obserwowana. Nie wiem, czy to policja pilnuje domu, czy ktoś mnie prześladuje, czy to tylko moja chora wyobraźnia. - Odetchnęła głęboko. - Czuję się, jakbym biegła, ale nie wiem, skąd i nie mam pojęcia dokąd. To mnie niepokoi. Doprowadza do obłędu. - Nie jesteś obłąkana. - Czekaj. Nie znasz mnie dobrze. - Wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że nie jesteś obłąkana, to nie podlega dyskusji - powiedział poważnie i odłożył długopis. - Zróbmy sobie przerwę. Oboje jesteśmy zmęczeni. Może pójdziemy na prawdziwą kawę lub na kolację? Ja stawiam i oczywiście nie wliczam tego czasu do rachunku. - No, nie wiem - wahała się. Wolała być ostrożna. - Zgódź się - nalegał. - Jestem głodny. Obiecuję, że nie urządzę ci sesji terapeutycznej. - Położył notatnik na biurku i wstał. - Tuż za rogiem jest świetna restauracja. Z prawdziwą miejscową kuchnią. Przejdziemy się. - Ale... - Ja stawiam. No chodź. - Ruszył do drzwi, pobrzękując kluczami. Co to szkodzi? Jest jej psychoterapeutą, ale to nie znaczy, że nie mogą się lepiej poznać, prawda? Och, Caitlyn, pakujesz się w kłopoty. Poważne kłopoty. Ale to przecież nic nowego. Gdy wyszli, wziął ją za rękę i poprowadził ulicą, a potem przez plac do dwustuletniego domu. Weszli po schodkach do recepcji, skąd kelnerka zaprowadziła ich na górę do sali. Szerokie drzwi balkonowe prowadziły na lodzie, między stołami stały kwiaty w doniczkach. Ze swojego miejsca mogli widzieć plac i ulicę wysadzaną drzewami. Letni wiatr niósł zapach rzeki, ciepły aromat pieczonego chleba i ledwie wyczuwalną woń dymu papierosowego. - Czy życzą sobie państwo coś z baru? - zapytała kelnerka, kiedy już wyrecytowała listę dań polecanych przez szefa kuchni. - Caitlyn? - zapytał, a Caitlyn przypomniała sobie, kiedy ostatni raz piła alkohol. W noc śmierci Josha. W noc, której nie pamięta. - Mrożona herbata z cukrem - powiedziała. Dostrzegła błysk rozbawienia w jego oczach. - Wezmę szkocką. Bez wody. Gdy kelnerka odeszła, spojrzał na park, gdzie kilka osób spacerowało wśród wysokich, ciemnych dębów. Latarnie rzucały na ziemię jasne kręgi światła. Caitlyn poczuła ukłucie niepokoju. Czy ktoś czai się w ciemnościach, czy ktoś ich obserwuje? Otworzyła menu, ale nie miała apetytu, więc bez większego zainteresowania przejrzała listę dań. - Myślisz, że powinnam iść na policję? - zapytała, udając, że studiuje spis przystawek. - Mieliśmy o tym nie rozmawiać. Wzruszyła ramionami. - Chciałam poznać twoje zdanie. - Nie jestem prawnikiem. Myślę, że chyba będziesz potrzebowała adwokata. - Właśnie zaczęłam się za kimś rozglądać. Moja siostra jest prawnikiem, mówiłam ci. Nie zajmuje się już prawem karnym, ale dała mi kilka nazwisk i umówiła mnie na pojutrze na spotkanie. - To dobrze. 143 - Wszystko tak się zagmatwało. - Znów poczuła znajomy ciężar, jakby dwie tony przygniatały pierś, nie pozwalając oddychać. Adam położył rękę na dłoni Caitlyn. W jego oczach odbijała się ciemność nocy. Dłoń miał ciepłą. Szorstką. Silną. Jego uścisk uspokoił ją natychmiast. - Pora, żebyś się odprężyła - powiedział cicho. - Poradzimy sobie z tym. - Na pewno? - Tak. - Uśmiechnął się łagodnie. Był przystojny, choć nie należał do mężczyzn od razu rzucających się w oczy. Miał w sobie jednak coś, co przyciągało uwagę i budziło zaufanie. Caitlyn przypuszczała, że pod maską powściągliwości skrywał namiętność i kilka innych sekretów. - Masz jeszcze jakichś pacjentów? - zapytała, cofając rękę, gdy kelnerka przyniosła napoje. - Czy już państwo wybrali? Adam spojrzał na Caitlyn pytająco. - Co byś chciała? - Czerwony ryż z krewetkami i smażoną okrą. - Caitlyn uśmiechnęła się z trudem. - Ulubione danie ojca. Prawdziwa południowa kuchnia. Adam zaśmiał się cicho. - Poproszę kotlet wieprzowy z chlebem kukurydzianym i sosem beszamelowym. - Coś jeszcze? - zapytała kelnerka. - Wino? - Adam uniósł pytająco brew, ale Caitlyn potrząsnęła głową. Lepiej nie ryzykować. - Może kawałek ciasta orzechowego na deser - Adam zwrócił się do kelnerki scenicznym szeptem i podał jej kartę dań. - Oczywiście. Po raz pierwszy od śmierci Josha Caitlyn poczuła się bezpieczna. Mogła się wreszcie trochę odprężyć. Adam opowiedział kilka starych dowcipów, rozśmieszył ją i wreszcie przestała się zamartwiać, przynajmniej przez chwilę. Kiedy kelnerka przyniosła talerze, Caitlyn wrócił apetyt i ochoczo zabrała się do jedzenia. - Chyba jestem ci winna przeprosiny - powiedziała, widząc, że Adam jej się przygląda. - Za co? - Za to, że o mały włos nie zepsułam wieczoru - potoczyła wzrokiem po sali - to był świetny pomysł. - Tak mi się wydawało. - Myślę, że możemy go jeszcze ulepszyć. - Jak? - Możemy zabawić się w doktora. - Uniosła niesfornie brwi, a kiedy zobaczyła jego poważną minę, dodała: - Ja będę doktorem, a ty pacjentem. - Odłożył widelec. - Caitlyn? - Będę takim doktorem jak ty. Z tytułem naukowym. Teraz ja zrobię ci psychoanalizę. - Och! - Roześmiał się szeroko. - A już myślałem... - Mam cię! - Zachichotała. - Wiesz, ja naprawdę lubię się powygłupiać, tylko ostatnie dni były dość ponure. Odłożył sztućce, przekrzywił głowę i przyjrzał jej się z uśmiechem. - Jesteś niesamowitą kobietą, Caitlyn. - Tak sądzisz? - droczyła się z nim. - Skomplikowaną. 144 - O nie. To ja jestem terapeutą, pamiętasz? Moja kolej. - Wycelowała widelcem w jego pierś. - Przestań chociaż na moment. Wiesz, z psychologami jest taki problem, że oni zawsze są w pracy. Każdą napotkaną osobę traktują jak kolejny przypadek. Zaraz by chcieli badać, analizować. - Uogólniasz. - Wcale nie. Wzruszył ramionami. Zobaczyła jego rozbawione oczy, lekko uniesione kąciki ust. - W porządku, pani doktor, co chciałaby pani wiedzieć? - Po pierwsze, czy kiedykolwiek byłeś żonaty? Zmienił się na twarzy. - Raz. - Hm. - Krótko. Dawno temu. Tak jak już mówiłem, nie mam dzieci. - Spotykasz się z nią? - Rzadko. - Masz dziewczynę? - Teraz? - Potrząsnął głową. - Nie. Pamiętaj, dopiero przyjechałem. - Ale może w domu czeka na ciebie jakaś kobieta. - Na środkowym zachodzie? Nie. Nie czeka na mnie żadna kobieta. - Pomyślałam, że uciekasz przed czymś, przed ponurą, mroczną, posępną przeszłością i dlatego tu przyjechałeś. - Może uciekłem do czegoś. - Do czego? - To się okaże - drażnił się z nią. Uśmiechnął się swobodniej. - Może to było przeznaczenie, los, określony układ planet. - Tak myślisz? - zapytała rozbawiona. - Któż to wie? Może to była moja najlepsza decyzja w życiu. Czyż to nie wspaniałe siedzieć tak w restauracji w Savannah, rozkoszować się fantastycznym jedzeniem i towarzystwem pięknej, fascynującej kobiety? - Która może jest zamieszana w zabójstwo męża - przypomniała mu, niszcząc magiczną atmosferę tego wieczoru. - Nie mówmy o tym, dopóki nie zjemy kolacji. - To nie takie proste. - Spróbuj. - Przywołał kelnerkę i poprosił o ciasto i lody. - Jeszcze tylko kilka minut. - W porządku. - Starała się jak mogła. Śmiała się, dowcipkowała, pozwoliła się nakarmić kawałkiem ciasta. Spoglądała na ciemny plac, próbując nie wyobrażać sobie czujnych oczu, śledzących z ukrycia każdy jej ruch. Z Adamem była bezpieczna. Ufała mu. Kiedy uregulował rachunek i nie pozwolił jej zapłacić za siebie, nie protestowała. Wyszli razem i gdy na ulicy wziął ją za rękę, również nie protestowała. Podeszli do jej samochodu i poczuła się rozczarowana, że wieczór dobiegł końca. - Może przyjdziesz jutro - zaproponował. - Możemy porozmawiać, o czym tylko będziesz chciała. Znasz mój domowy numer, prawda? - W torebce mam wizytówkę. - To dobrze. Dzwoń o dowolnej porze. - Ścisnął jej dłoń. - Kiedy tylko zechcesz. - Możesz tego żałować. - Nie sądzę. - Błysnął białymi zębami. Ich oczy spotkały się i Caitlyn wstrzymała 145 oddech. Chciał ją pocałować. Była tego pewna. Po plecach przebiegł jej dreszcz podniecenia. Adam pochylił się i musnął ustami jej czoło. - Trzymaj się. - Otworzył drzwiczki. - Ty też. - Wspięła się na palce i przybliżyła swoją twarz do jego twarzy. - Dziękuję za wspaniały wieczór. - Pocałowała go szybko w usta i wsiadła do samochodu. Kiedy stał bez ruchu, zaskoczony, zatrzasnęła drzwi, przekręciła kluczyk w stacyjce i wrzuciła bieg. Pomachała mu na do widzenia i ruszyła przed siebie. We wstecznym lusterku zobaczyła, że Adam wciąż stoi w tym samym miejscu pod latarnią. Uśmiechnęła się zadowolona. Nigdy by się nie podejrzewała o taką śmiałość, a tu proszę! Zrobiła coś, na co dawna Caitlyn na pewno by się nie odważyła. I strasznie jej się to podobało. Berneda otworzyła zamglone oczy. Rozejrzała się zdezorientowana. Gdzie ona jest? Wokół panowała dziwna cisza, z korytarza sączyło się słabe światło. Powoli zdała sobie sprawę, że leży w szpitalu, w niewygodnym łóżku, podłączona do jakichś rurek. Umysł miała zmącony, myśli jej się mieszały, wiedziała tylko, że chce wrócić do domu. Do rodzinnej posiadłości, która kojarzyła jej się z lepszymi czasami, do własnego pokoju, do własnego łóżka. Chciała, żeby zajęta się nią Lucille. Lucille była cierpliwa i miła, w przeciwieństwie do tych szorstkich młodych ludzi, którzy poszturchiwali ją, przekładali i jeszcze nazywali to opieką medyczną. Co ona robi w tym pokoju? Kolejny atak? Tak... z pewnością. Jej umysł pracował bardzo leniwie. Widziała jak przez mgłę, z trudem rozpoznając kształty. Wszystko było dziwnie zniekształcone. Oblizała usta, język miała spuchnięty. Musieli podać jej silne leki. Spać. Tak, spać. Już chciała zamknąć oczy, gdy dostrzegła ruch przy drzwiach. Ktoś poruszał się bezszelestnie niczym kot. Kobieta. Pewnie kolejna pielęgniarka. Kolejne tortury. Znowu jakiś zastrzyk albo mierzenie ciśnienia. Kobieta podeszła bliżej, a Berneda poczuła nagle, że coś jest nie tak. Mrużąc powieki, wytężyła wzrok. Kobieta wyjęła coś zza pleców, a potem, ze zwinnością jadowitego węża, rzuciła się do ataku. Przycisnęła poduszkę do otwartych ust Bernedy. Staruszka chciała krzyczeć, ale tylko zamachała rękami jak marionetka. Kobieta była silna, przerażająco silna. Berneda próbowała jeszcze walczyć o oddech, ale daremnie. Przeszył ją ostry ból. Zaraz się udusi. Schorowane serce tłukło się niespokojnie w piersiach. Nie! To nieprawda! Kto chciałby ją zabić? Kobieta jeszcze mocniej ucisnęła jej pierś i przykryła poduszką nos. Płuca Bernedy trawił ogień. Tuż przed śmiercią zobaczyła twarz morderczyni. Znajomą, zniekształconą twarz. - Jestem Atropos - wyszeptała ochryple do ucha Bernedy. - Nadszedł twój koniec. Rozdział 23 Adam obudził się zdyszany, zlany potem, z erekcją. Odrzucił kołdrę i poszedł do łazienki. Śniła mu się Caitlyn, całował ją, dotykał jej, prawie się z nią kochał. Pragnął jej bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety. Ale to był tylko sen. Piękny sen. Caitlyn na leżaku, na pokładzie luksusowej łodzi, całkiem naga. Miała na sobie tylko okulary słoneczne. Patrzyła na niego z figlarnym, kuszącym uśmiechem. Szedł po drewnianym pokładzie, również nagi. Wiedział, że zaraz będą się kochać. http://www.oczyszczalnie-sciekow.biz.pl/media/ Nie w stylu Laney. Otworzyła furtkę i weszła na teren osiedla, gdy zaćwierkał jej telefon. Spojrzała na wyświetlacz i machinalnie zarejestrowała trzask zamykanej furtki za plecami. Wiadomość od Laney! W końcu. To był MMS – na wyświetlaczu pojawiło się niewyraźne zdjęcie siostry. Laney miała oczy rozszerzone strachem i czerwony knebel w ustach. Wydawała się śmiertelnie przerażona! Co? – O Boże – szepnęła Lucy. Serce waliło jej jak oszalałe, strach paraliżował. Więc to tak? A potem zaskoczyła. To koszmarne zdjęcie to kawał. – Idiotka – mruknęła Lucy pod nosem.

jest w drodze do Los Angeles, i wyłączyła telefon. Nie odbiera? Co z tego? Nie będzie się teraz o to martwić. Zostawiła dla niego wiadomości – w motelu i u Jonasa Hayesa, jego przyjaciela z LAPD. Ba, skontaktowała się nawet z Montoyą i powiedziała, co planuje, na wszelki wypadek, gdyby Bentz odezwał się do niego, zanim ona wyląduje na Zachodnim Wybrzeżu. Kilka minut później samolot ruszył. Mała dziewczynka się rozpłakała. Grubas sięgnął po Sprawdź Boże, oddałby wszystko za koguta i syrenę! Chcąc zjechać z autostrady, musiał zwolnić i ustawić się za furgonetką. Gdy w końcu znalazł się na skrzyżowaniu, zatrzymało go czerwone światło – a chevrolet przemknął na żółtym. Bentz mełł w ustach przekleństwa, a pańcia z furgonetki paplała coś radośnie do słuchawek. Bentz wytężył wzrok i zobaczył srebrnego chevroleta daleko przed sobą, na kolejnych światłach. W życiu jej nie dogoni. Tak blisko, a tak daleko... Kalifornijska tablica rejestracyjna... Wytężył wzrok. Wydawało mu się, że dwie cyfry to 66. Więcej nie widział. Zanim zmieniły się światła i mógł wreszcie wyprzedzić furgonetkę, po srebrnym chevrolecie nie było śladu. Napompowany adrenaliną, z nerwami napiętymi jak postronki, krążył po okolicy. Stanął