- Tak mi przykro.

- Spodobałby ci się Uśmiech Zachodzącego Słońca? - Wspaniale! - Róża aż zatrzepotała listkami z zachwytu i dumy. - Nie będziesz więc zazdrosna o Światło Księżyca? - spytał przekornie Mały Książę. - A byłam? - odpowiedziała z tą samą przekorą. Mały Książę uśmiechnął się i znowu delikatnieją pocałował. Odwzajemniła najpiękniej, jak umiała... Mały Książę długo opowiadał swoje wrażenia z pobytu u Badacza Łańcuchów. Posłuchał rady Róży i napisał list do Pijaka. Zachęcał go, by natychmiast wyruszył w podróż. Zaprosił też Pijaka do siebie, gdyż miał dla niego mały upominek. Niezwykłe umiejętności Róży sprawiły, że list Małego Księcia szybko dotarł do adresata. Kiedy Pijak się zjawił, Mały Książę przywitał go i wręczył maleńkie ziarenko. Widząc pytające spojrzenie Pijaka, Mały Książę wyjaśnił: - Zaraz po przywitaniu z Badaczem Łańcuchów niepostrzeżenie zasadź to ziarenko. Następnego dnia rano... To miała też być niespodzianka dla ciebie, ale powiem ci już teraz. Otrzymałem to ziarenko od mojego Uśmiechu Zachodzącego Słońca - mówiąc to Mały Książę wskazał na Różę - specjalnie dla ciebie. Jeśli je zasadzisz wieczorem, to rano Badacz Łańcuchów nie tylko odzyska swoje Światło Księżyca, ale nawet nie będzie pamiętał, że kiedykolwiek je utracił, bo wszystkie jego przykre wspomnienia znikną... Pijak był tak wzruszony, że nie mógł nic powiedzieć. Przytulił więc tylko Małego Księcia mocno do siebie, po czym rękawem otarł łzy i wyruszył - z tajemniczą pomocą Róży - w dalszą podróż. "Dorośli bywają czasem wzruszający" - pomyślał Mały Książę, patrząc w ślad za Pijakiem. Potem spojrzał na Różę i usiadł obok niej. - Mój Uśmiechu zachodzącego Słońca... http://www.honda-fan.net.pl/media/ martwi się, jak mnie będzie utrzymywał albo co pocznie, kiedy po ślubie zrobię się gruba i niechlujna, albo czy będę go kochała, jeśli całkiem wyłysieje. Tego typu rzeczy. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy sobie tego nie wymyśliłam, ale znałam go na tyle dobrze, że jestem przekonana, iż miałam rację. - Nigdy ci nie mówił, co to za zmartwienie? - Nie, ale na pewno coś go gryzło. - Coś na tyle poważnego, żeby w końcu odebrać sobie życie? - spytała łagodnie Sayre. - Nie zraniłby mnie w taki sposób - odparła Jessica z uporem. - Nie zostawiłby mnie, żebym przez resztę życia zastanawiała się, dlaczego to zrobił i jak mogłam go od tego powstrzymać. Nie obciążyłby mnie taką odpowiedzialnością i zwątpieniem w siebie samą. Nie, Sayre. Nigdy nie uwierzę, że się zastrzelił. Przyznaję jednak, że inna możliwość jest przerażająca - dodała po chwili przerwy. - Danny był taki prostoduszny. Lubili go nawet pracownicy huty, którzy nie myślą o rodzinie Hoyle'ów w superlatywach. - Niekoniecznie, Jessico. Był dyrektorem działu zatrudnienia. Zajmował się zwalnianiem i przyjmowaniem ludzi do pracy, ubezpieczeniami i wynagrodzeniem. Tego typu rzeczy mogły przysporzyć mu wrogów. - Danny musiał się stosować do ustalonych zasad Huffa i wydaje mi się, że wszyscy pracownicy fabryki byli tego świadomi. Możliwe, ale ktoś powodowany zbyt silnym uczuciem zemsty mógł nie dostrzec różnicy. - Kiedy detektyw Scott zapytał nas, czy ktoś mógł pragnąć śmierci Danny'ego, Beck Merchant... jestem pewna, że Danny ci o nim wspominał... - Wiem, kim on jest - odparła Jessica. - Wszyscy wiedzą. To szycha w fabryce. On i Chris rozumieją się jak para łotrów. - Są aż tak dobrymi przyjaciółmi? - Niemal nierozłącznymi. Sayre postanowiła przemyśleć później również i tę sprawę. Wszystko, co usłyszał Beck, trafiało zapewne bezpośrednio do uszu Chrisa. - Kiedy szeryf Harper zapytał, czy wiemy o kimś, kto mógłby nastawać na życie Danny'ego, pan Merchant odpowiedział w naszym imieniu to, co w tamtej chwili chyba wszystkim przyszło do głowy. Hoyle'owie przez lata narobili sobie wielu wrogów i jeżeli ktoś chciał się zemścić, Danny był łatwym celem, jako najcichszy i najbardziej bezbronny z nas wszystkich. Po dłuższym milczeniu Jessica odrzekła: - Zapewne tak, chociaż boli mnie myśl, że Danny stracił życie przez kogoś, kto żywił urazę do rodziny za to, czego on nie zrobił. - Zgadzam się - Sayre zawahała się przez chwilę. - Zamierzasz powiedzieć Huffowi i Chrisowi o waszych sekretnych zaręczynach? - Pod żadnym pozorem. Moi rodzice wiedzieli o tym, ponieważ Danny poprosił tatę o moją rękę. Oni i moja siostra to jedyne osoby, które znają naszą tajemnicę. Nie powiedziałam o tym w szkole. Spotykaliśmy się zawsze poza miastem. Nawet w kościele byliśmy ostrożni, nigdy nie zostawaliśmy sami, pilnowaliśmy, by przebywać w grupie. Nie widzę powodu, żeby rozgłaszać o tym teraz. Wywoła to jedynie niepotrzebne kłopoty z twoim ojcem i bratem, a szczerze mówiąc, nie mam siły ani ochoty wdawać się z nimi w jakiekolwiek awantury. Chcę myśleć o Dannym, zachować o nim cudowne wspomnienia. Nie chciałabym usłyszeć czegoś, co zbruka ich piękno. - Niestety, muszę ci przyznać rację - powiedziała Sayre. - Myślę, że to rozsądna decyzja. Nie dawaj im okazji, aby sprawili ci dodatkowy ból. Chociaż dużo tracą, nie znając cię - uścisnęła rękę Jessiki. - Cieszę się z naszego spotkania. Świadomość, że przez ostatni rok swojego życia Danny był szczęśliwy, bardzo mi pomogła. Z tymi słowy postanowiła odejść, zostawiając Jessicę samą przy grobie narzeczonego. Przed pożegnaniem wymieniły numery telefonów i Sayre obiecała informować Jessicę o rozwoju śledztwa. - Niezależnie od wniosków, jakie wyciągnie zastępca szeryfa, wiem, że Danny nie popełnił samobójstwa - powiedziała na pożegnanie Jessica, z uporem, który kontrastował z jej delikatnym wyglądem. - Nie zostawiłby mnie tak po prostu. Ktoś go zabił. 7 Bar Przeznaczenie zmienił się od czasu, kiedy Sayre była tu po raz ostatni. Chromowane stołki przy barze miały teraz turkusowe winylowe siedziska, zamiast czerwonych. W otwartych kubikach zamontowano nowe małe stoły z formiki, również turkusowe, które w założeniu miały uzupełniać się kolorystycznie z jaskraworóżową tapicerką krzeseł. Właściciele restauracji zapewne uznali, że ten zestaw barw rodem z Miami Beach będzie imitacją klasycznego wystroju barów z lat pięćdziesiątych. Niestety, udało im się jedynie przekształcić autentyk w żałosną parodię. Zamiast płyt winylowych, były tu teraz płyty kompaktowe, ale przynajmniej zachowano jeszcze tradycję szafy grającej. Poza tym, mimo zmiany wystroju, nadal serwowano te same wysokokaloryczne, otłuszczające naczynia krwionośne potrawy. Sayre złożyła zamówienie i opadła na wyłożone różowym pluszem plastikowe krzesełko przy stoliku. Sączyła powoli waniliową coca-colę, zastanawiając się po raz setny, co tutaj robi i dlaczego nie pojechała do Nowego Orleanu, by złapać nad ranem pierwszy samolot do San Francisco. Zamiast tego po opuszczeniu cmentarza pojechała do lepszego (choć i tak wątpliwej jakości) z dwóch moteli w Destiny i wynajęła pokój. Następnie uznała, że jest głodna, a może po prostu nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, więc postanowiła coś przekąsić. Był środek tygodnia i dawno już minęła godzina wieczornego posiłku. Sayre miała całą salę dla siebie, co bardzo jej odpowiadało. Potrzebowała chwili spokoju, żeby zastanowić się nad wydarzeniami dzisiejszego dnia. Czas spędzony na cmentarzu okazał się bardzo owocny. Gdyby przybyła tam pół godziny wcześniej lub później, nigdy by się nie dowiedziała o istnieniu Jessiki DeBlance ani o szczęściu Danny'ego. Rozmowa z kobietą, która kochała jej brata, była niczym przynoszący radość podarunek. Co ważniejsze, niedawne zaręczyny Danny'ego były niemal niezaprzeczalnym argumentem przeciwko samobójstwu. Zastanawiała się, co powinna zrobić z tą świeżo nabytą wiedzą, która sprawiła, że telefony Danny'ego po niemal dziesięcioletnim milczeniu stały się dla niej jeszcze większą zagadką. Czy chciał jej przekazać nowinę o zaręczynach, czy też pożegnać się przed odebraniem sobie życia, a może omówić to, co go męczyło? Brak odpowiedzi będzie ją dręczył do końca życia. - Kogo ja widzę, rudy rydz. Wyrwana z zamyślenia, rozejrzała się, w pierwszej chwili oczekując kogoś, kto zwracał się do szeryfa Harpera, jednak mężczyzna stojący obok jej stolika uśmiechał się do niej. Nazwał ją „rudym rydzem" z powodu koloru włosów. Naprawdę sądził, że jest uwodzicielski? Najwyraźniej tak, ponieważ uśmiechał się z samozadowoleniem. Skinął w kierunku jej szklanki z coca-colą. - Pijesz sama? - I wolę, żeby tak zostało. - Z tymi słowy spojrzała znów w dół. Miała nadzieję, że to pojmie, ale tamten nie rezygnował. - Skąd wiesz? Nie próbowałaś jeszcze ze mną. - I nie spróbuję. - I nie spróbuję - powtórzył, naśladując jej ton. - Podłapałaś napuszoną mowę w tym swoim San Fran-cis-co. Spojrzała na niego ostro. - Ha! Zastanawiasz się, skąd o tym wiem? Znam cię, panno Sayre Hoyle. Nie mógłbym zapomnieć koloru twoich włosów ani... - objął wzrokiem jej sylwetkę, prawdopodobnie uznając, że jest kusicielski -... ani twoich kształtów. Nabawiłaś się kilku złych nawyków w tej swojej Kalifornii, ale wszystkie tamtejsze cioty gadają tak śmiesznie jak ty, więc chyba nie mogę cię za to winić. - Pochylił się ku niej i dodał szeptem: - Założę się, że nadal masz taki słodki tyłeczek, jak wtedy, gdy byłaś szesnastoletnią cheerleaderką. Skakałaś po całym boisku, robiłaś gwiazdy i tym podobne. Te twoje wymachy zawsze dodawały mi wigoru. Z niecierpliwością wyczekiwałem każdego piątku. - Urocze - odparła, obdarzając go zimnym spojrzeniem. - A teraz spadaj, jeśli łaska. Jednak nieznajomy wsunął się już na ławkę naprzeciwko niej. Sayre sięgnęła po torebkę, lecz zanim zdołała wydostać się z kubika, zacisnął dłoń na jej nadgarstku. - Puść mnie - powiedziała, usiłując się wyrwać. - Staram się po prostu prowadzić przyjacielską pogawędkę - odparł przymilnym tonem. - Przecież się znamy. Nie pamiętasz mnie? Sayre nie miała ochoty na żadną konwersację, przyjacielską czy nie, z tym łazęgą o długich, żółtych szczurzych zębach, przerzedzonej żółtawej koziej bródce i ogromnych uszach. Nie chciała jednak wdawać się z nim w niepotrzebną szarpaninę, przyciągając uwagę innych klientów baru. Nie zamierzała robić z siebie widowiska, co niechybnie dotarłoby do Huffa i Chrisa, którzy myśleli, że wyjechała do Nowego Orleanu, zgodnie z wcześniejszymi zamierze-niami, i ubawiliby się jej przygodą. Spojrzała na intruza najzimniej, jak potrafiła. - Nie wiem, kim pan jest, i nie obchodzi mnie to. Jeżeli nie puści pan natychmiast mojej ręki... - To co? - spytał drwiąco, zaciskając tylko mocniej dłoń na jej nadgarstku i wbijając boleśnie palce w miękką poduszkę pod kciukiem. - Niby co zrobisz, jeśli cię nie puszczę? - Złamie ci twój cholerny kark. A jeśli nie, ja to zrobię. Szczęka natręta opadła nieco, gdy spojrzał ponad ramieniem Sayre. Odwróciła się i dostrzegła Becka Merchanta, opartego swobodnie o niską ściankę działową za jej plecami, zupełnie tak, jak na cmentarzu, gdy wspierał się o bagażnik jej samochodu. Uśmiechał się również w ten sam sposób, leniwie, niezobowiązująco, tym razem jednak wyłącznie ustami. Jego oczy odzwierciedlały groźbę, którą właśnie zadeklarował słownie. Podkopało to nieco pewność siebie intruza. - Kim ty niby jesteś, żeby się wtrącać? - wyraźnie nadrabiał miną. - Jestem facetem, który zaraz złamie ci kark. - Już raz spuściłem ci manto. Widzę, że o tym zapomniałeś, ale z przyjemnością odświeżę ci pamięć - odgryzł się. Blefował. Nawet Sayre, która nie była specjalistką od walk na pięści, widziała to wyraźnie. - Zostaw ją w spokoju. Na-tych-miast. - Beck zaakcentował ostatnie słowo. Nieznajomy zawahał się przez chwilę, a potem puścił jej rękę i wstał od stolika. Uśmiechając się szyderczo do Sayre, rzucił na odchodne: - Zawsze uważałaś, że jesteś lepsza od innych, jak wszyscy Hoyle'owie. Sayre nie fatygowała się z odpowiedzią. Obserwowała, jak nieznajomy usadawia się w kabinie na drugim końcu baru, gdzie jego towarzysze zaczęli pokpiwać z powodu nieudanego podrywu. Przeniosła wzrok na Becka. - Poradziłabym sobie sama. - Zapamiętam to. Zanim mogła powiedzieć coś więcej, podszedł do drzwi restauracji, otworzył je na oścież i gwizdnął cicho. Z tyłu pikapu poderwał się duży pies i podbiegł do niego. - Idź na zaplecze, niech cię nakarmią. Złoty retriever podszedł do podwójnych drzwi prowadzących do kuchni i otworzył je nosem. Sayre usłyszała głośne okrzyki powitania dochodzące ze środka. Beck wślizgnął się na ławkę naprzeciwko niej. - Frito? - spytała. - Skąd wiesz? - Chris o nim wspominał. - Ach, prawda. Noc w domku rybackim. Ryś. - Domyśliłam się, że Chris mówił o psie - zerknęła w kierunku kuchni. - Widzę, że Frito jest tutaj stałym bywalcem. - Ja też. Za to ciebie nigdy tu nie widziałem i szczerze mówiąc, jestem zaskoczony. W domu bez przerwy mówiłaś coś o powrocie do Kalifornii. - Pojechałam na cmentarz i zrobiło się zbyt późno. Postanowiłam więc zostać na noc i wyjechać jutro rano. Nie skomentował jej słów. - Zamówiłaś już coś? - spytał. - Cheeseburgera. - Grady, dla mnie to samo, co dla damy, proszę - zawołał Beck w stronę niskiego kucharza, widocznego zza okienka do podawania potraw. - Robi się - odkrzyknął tamten. Beck usadowił się wygodniej w kabinie. - A teraz, co mówiłaś o poradzeniu sobie z Klapsem Watkinsem? - Watkins - powtórzyła z nagłym zrozumieniem. - Teraz pamiętam. Był rozrabiaką, trochę starszy ode mnie, ale chyba powtarzał kilka klas. Raz został zawieszony za podglądanie dziewczyn w szatni. - Nadal jest rozrabiaką. Dowiedziałem się od Chrisa, że niedawno wyszedł z więzienia. Kiedy parkowałem, zobaczyłem cię przez okno i odniosłem wrażenie, że potrzebujesz pomocy. - Powinnam w tym momencie wtrącić: „Dziękuję za uratowanie mi życia"? Uśmiechnął się szeroko, spojrzał na zbliżającą się kelnerkę i mrugnął do niej, kiedy stawiała przed nim szklankę z colą. - Pamiętałaś o cytrynie, chociaż ci tego nie przypomniałem. Dzięki. - Jasne, że pamiętałam - odwzajemniła jego flirciarski uśmiech. - Znasz Sayre Lynch? Obie kobiety wymieniły chłodne uśmiechy. - Ten Klaps Watkins zasmrodził całe miejsce - rzekła kelnerka, zniżając głos. - Chcesz, żebym wytarła dla was stolik, Beck? - Myślę, że nie trzeba, ale mimo wszystko dzięki. - Nie powinni go wypuszczać z więzienia. - Daj mu trochę czasu. Na pewno tam wróci. - Ale nim to się stanie, wolałabym, żeby on i jego kolesie znaleźli sobie inne miejsce do przesiadywania. Burgery zaraz będą gotowe. Miło było panią poznać - rzuciła w stronę Sayre, odchodząc - chociaż z wątpliwą szczerością. Zdawała się niechętnie zostawiać Becka sam na sam z inną kobietą. Kelnerka prawdopodobnie nie była jedyną dziewczyną w Destiny, której mocniej biło serce na widok Merchanta i Sayre rozumiała dlaczego. Miał w sobie niezaprzeczalny seksapil; zielone oczy, jasne włosy i uśmiech wart grzechu. Wyglądał równie przystojnie i elegancko w starych dżinsach i białej kratkowanej koszuli, które miał na sobie teraz, jak w garniturze, na pogrzebie. Bardzo atrakcyjny zestaw. Ale o Chrisie można było powiedzieć to samo. Nosił się równie elegancko, był przystojny niczym gwiazdor. Tyle że wiele niebezpiecznych, śmiercionośnych gadów także wygląda równie ujmująco. Chris był wężem, który uderzał, jednocześnie omamiając ofiarę swym pięknem. Sayre nie ufała Beckowi, podobnie jak starszemu bratu. Może nawet bardziej. Chris urodził się złym człowiekiem, Merchantowi płacono za jego podłość. - Selmie pękłoby serce, gdyby się dowiedziała, że przyszłaś tu na obiad, chociaż przez cały dzień próbowała nas nakarmić - zauważył Beck. - Kocha nas. Zawsze kochała i to bardziej, niż sobie na to zasłużyliśmy. - Dlaczego uważasz, że nie zasługujesz na miłość? - spytał, pochylając się ku niej. - Jest pan prawnikiem, panie Merchant, a nie psychoanalitykiem. - Próbuję po prostu podtrzymać konwersację. - Klaps Watkins też tak mówił. Roześmiał się głośno. - Zatem muszę popracować nad swoją techniką. Przez chwilę mieszał słomką w swojej szklance coli. - Sayre, przepraszam cię - powiedział powoli, spoglądając jej w oczy. - Za to, że w ten sposób mówiłem o starym Mitchellu. To była tania zagrywka. Zazwyczaj postępuję nieco bardziej uczciwie, nawet gdy jestem zły. Nienawidząc się za wiarę w szczerość jego przeprosin, nie odpowiedziała. Wzruszyła tylko ramionami. Kelnerka przyniosła ich zamówienia. Burgery były takie, jakie powinny być; tłuste, gorące i smakowite. Przez kilka chwil jedli w milczeniu, ale Sayre wiedziała, że Beck jej się przygląda. - O co chodzi, panie Merchant? - spytała wreszcie. - Słucham? - Ciągle pan na mnie patrzy. - Hmm, przepraszam. Zastanawiałem się po prostu, czy podziękowanie rzeczywiście jest dla ciebie tak trudne. - Za co? - Za odstraszenie Watkinsa. Skinął głową w kierunku okna. Odwróciła się i spojrzała, jak natręt wsiada na motocykl. Kopnął zapłon i wyjechał z miejsca na parkingu przed barem. Zanim z rykiem silnika oddalił się na autostradę, pokazał im środkowy palec. - To najlepiej świadczy o jego opinii o nas - mruknęła Sayre i dodała: - Poradziłabym sobie z nim, ale prawdopodobnie nie bez wszczynania awantury i zrobienia z siebie głównego tematu miejscowych plotek. Dlatego dziękuję. - Cieszę się, że mogłem pomóc. - Powiedział, że już kiedyś spuścił ci manto. Naprawdę? - To jego wersja. - Skończył jeść burgera i wyciągnął dwie serwetki z podajnika, żeby wytrzeć ręce. - To dzięki Watkinsowi ponownie zaprzyjaźniliśmy się z Chrisem. Dwie kawy - rzucił do kelnerki, która podeszła, aby zabrać talerze. - Jeżeli Frito za bardzo wam przeszkadza, przyślij go tutaj - dodał. Kelnerka powiedziała, że Frito uciął sobie drzemkę i poszła przygotować napoje. Sayre się cieszyła, że Beck zamówił kawę. Po ciężkostrawnym obiedzie bardzo się przyda. - Poznaliśmy się z Chrisem na Uniwersytecie Stanowym Luizjany kiedy wstąpiłem do tego samego bractwa. Był na roku wyżej. Przyjaźniliśmy się przelotnie, zanim ukończył studia. Nie widzieliśmy się całe wieki, aż do zdarzenia trzy lata temu. - Podziękował kolejnym uśmiechem za kawę, którą przyniosła kelnerka. - To prawdziwa kawa z cykorią - ostrzegł, kiedy Sayre uniosła dymiący kubek do ust. - Wyssałam ją z mlekiem matki i nadal sprowadzam specjalnie dla siebie do San Francisco. - Upiła łyk. - Co takiego zdarzyło się trzy lata temu, że znów się zaprzyjaźniliście? - Sprawa Gene'a Iversona. Co wiesz na ten temat? - Tylko to, co wyczytałam w firmowych biuletynach. - Biuletynach, których nie chcesz, aby ci przysyłano, ale mimo to czytasz? Przyłapał ją, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała. Czytała je od deski do deski nie dlatego, że obchodziły ją dobra Chrisa i Huffa, ale dlatego, że przejmowała się ludźmi pracującymi dla jej rodziny i przyszłością miasta. Bez Hoyle Enterprises zawaliłaby się lokalna gospodarka. Setki rodzin zostałyby bez stałych dochodów. Chociaż nie interesował jej zysk z odlewni, czuła moralną odpowiedzialność za mieszkańców miasta i chciała się orientować w sprawach firmy. - Informacje publikowane w biuletynach przechodzą przez cenzurę Huffa i Chrisa, zwłaszcza jeśli prawda mogłaby postawić ich w złym świetle. Innymi słowy, moje źródła informacji o sprawie Iversona były stronnicze i niesolidne. Co możesz mi powiedzieć na jego temat? Pochylił się do przodu i przez chwilę patrzył na nią uważnie. - Twojego brata oskarżono o morderstwo, a mimo to przez cały ten czas nie zadałaś sobie trudu, aby się dowiedzieć o sprawie czegoś więcej. Czy trochę nie za późno na troskę? - Nie jestem zmartwiona, tylko ciekawa. Nie obchodzi mnie Chris ani to, co robi. To samo dotyczy Huffa. Wymazałam ich z mojego życia dziesięć lat temu i jeśli brzmi to zbyt okrutnie i bezwzględnie, to trudno. - A co z Dannym? - Danny - odpowiedziała, czując nagły przypływ smutku na wspomnienie brata. - Przyjmował z pokorą wszystko, co fundowali mu Huff i Chris. Jestem pewna, że był pan świadkiem jego codziennej subordynacji. Danny nigdy się im nie sprzeciwiał. - Ale ty owszem. Dopiero dziesięć lat temu, pomyślała. Kiedy sięgnęła dna i zrozumiała, że aby przetrwać, musi na zawsze opuścić dom i rodzinne miasto. - Miałam szczęście. Zdołałam znaleźć sposób na przeciwstawienie się Huffowi i na odejście. Danny tego nie zrobił. Beck się zawahał, a potem mruknął: - Może udało mu się uciec w inny sposób, - Możliwe. - Ale kiedy wyjeżdżałaś stąd dziesięć lat temu, nie miałaś o nim najlepszej opinii. Uważałaś, że jest beznadziejnym popychadłem. - To prawda. W rzeczywistości wyjeżdżała stąd przepełniona nienawiścią do nich wszystkich. Po kilku latach terapii jej negatywne uczucia w stosunku do Danny'ego nieco złagodniały, niewystarczająco jednak, by porozmawiać z nim przez telefon, gdy jakiś czas temu nagle się do niej odezwał. W zamyśleniu sączyła kawę. Kiedy odstawiła kubek na spodeczek, spostrzegła, że Beck Merchant przygląda się jej z niepokojącym zainteresowaniem. Zwymyślała się w duchu za to, że zaczęła rozmawiać z nim o rzeczach, o których do tej pory zwierzała się wyłącznie terapeucie. - Mówiliśmy o sprawie Gene'a Iversona. - Prawda - wyprostował się i odchrząknął. - Co byś chciała wiedzieć? - Czy Chris go zabił? - Nie przebierasz w słowach. - Beck uniósł lewą brew. - A więc? - Dowody przeciwko Chrisowi były czysto poszlakowe. - To nie jest odpowiedź. Przepraszam, przeformułuję: to jest odpowiedź prawnika. - Linia oskarżenia była na tyle słaba, żeby proces zakończył się impasem. - I nigdy nie został wznowiony? - Przede wszystkim w ogóle nie powinien się rozpocząć. - Nie ma trupa, nie ma morderstwa, tak? O tym właśnie rozprawiały wszystkie artykuły, które na ten temat czytała. Nigdy nie odnaleziono ciała Gene'a Iversona. Przepadł bez śladu. - Gdybym to ja był prokuratorem, z pewnością nie podjąłbym się oskarżenia, nie odnalazłszy denata - powiedział Beck. - Nieważne, jak bardzo przekonywające byłyby poszlaki. - Jak to się stało, że zaangażował się pan w sprawę? - Przeczytałem o procesie. Z powodu, który przed chwilą wyłuszczyłem, pomyślałem, że to jakaś bzdura. Przybyłem tutaj, aby wesprzeć kolegę z bractwa i pomóc mu w miarę możliwości. Zanim jednak tu dotarłem, sprawa dobiegła końca. Spotkałem Chrisa i Danny'ego świętujących zwycięstwo w tandetnej spelunie przy zjeździe z autostrady. Znasz to miejsce? - Chodzi o Razorbacka? - Tak jest. Chris postawił wszystkim drinka, żeby uczcić wynik procesu. Klaps Watkins też tam był i zaczął nawijać, jak to sądy są skorumpowane, bogaci ludzie nigdy nie odsiadują kar i tym podobne. Nie spodobało się to ani Chrisowi, ani Danny'emu, który pierwszy zadał cios, stając w obronie starszego brata. Rozpętało się istne piekło. Ja również się dołączyłem i, pomimo przechwałek Watkinsa, przechyliłem szalę zwycięstwa na stronę twojego brata. Wytarliśmy Watkinsem podłogę. - A zatem ocalił pan całą naszą trójkę przed brudnymi paluchami Klapsa Watkinsa. - Na to wygląda - odparł z uśmiechem. - Dobrze jest mieć mnie pod ręką. - Huff i Chris zdają się tak właśnie myśleć. Oparł ręce na stole i pochylił się w jej kierunku. - W tej chwili interesuje mnie to, co ty myślisz. Było to proste stwierdzenie, Sayre wyczuła w nim jednak znacznie bardziej skomplikowany podtekst. - Myślę, że już czas się pożegnać. - Otworzyła torebkę. - Zapłacę za twój obiad. Mam tu otwarty rachunek. - Dziękuję, ale nie. - Obawiasz się zostać moją dłużniczką? Wsunęła dwudziestodolarowy banknot pod cukierniczkę i spojrzała prosto w jego kpiące oczy. - Nie boję się niczego, panie Merchant. Wstał od stolika równocześnie z nią i powędrował za nią w kierunku wyjścia. - Psy? - Słucham? - Boisz się psów? - Gwizdnął ostro. Ledwie dokończył pytanie, kiedy przez drzwi kuchenne wypadł Frito. Był pięknym zwierzęciem. Miał złociste futro, bielejące ku brzuchowi. Machał ogonem tak zawzięcie, że Sayre musiała się odsunąć, aby uniknąć uderzenia. Frito przywitał swego pana z takim entuzjazmem, jakby nie widzieli się od miesięcy, a nie zaledwie od kilku minut. Potem przeniósł niepohamowaną radość na Sayre. Zaczął tańczyć wokół jej stóp i lizać radośnie dłonie. Przestał dopiero na polecenie: „Spokój!". Posłuchał natychmiast, grzecznie przysiadając na zadku. Nadal jednak buchał niekontrolowaną energią i wpatrywał się błagalnie w Sayre, dopraszając się pieszczot. Uległa mu. - Jest śliczny. Jak długo pan go ma? - Kilka lat. Jeden z pracowników odlewni przyniósł go kiedyś do pracy, wraz z rodzeństwem. Szczeniaki miały wtedy siedem tygodni. Zajrzałem do pudełka i po prostu musiałem zabrać go do domu. - Poskrobał psa po głowie. - Mieliśmy kilka nieporozumień co do niszczenia mebli, ale teraz nie wiem, co bym bez niego zrobił. Obserwując jego czułe zachowanie wobec psa, pomyślała, że Beck Merchant ma bardzo seksowne oczy, piękny uśmiech i uroczego zwierzaka. Łatwo się było na to nabrać. Ale to nie oznaczało bynajmniej, że jest miłym człowiekiem. W końcu był głównym doradcą prawnym Huffa Hoyle'a, zdolnym do oszustw na dużą skalę i Bóg jeden wie, do czego jeszcze. Nie zamierzała się nabrać na jego urok osobisty ani na udawaną miłość do zwierzaka, którą prezentował teraz w daremnej próbie przekonania jej do siebie. Wyszli z klimatyzowanego wnętrza baru na rozgrzany parking i Sayre poczuła się jak w łaźni. Ciężkie, parne powietrze przytłoczyło ją, na moment pozbawiając tchu. Poczuła zawroty głowy i brzęczenie w uszach. - Wszystko w porządku? - spytał Beck, dotykając jej łokcia. Przyłożyła dłoń do piersi i odetchnęła głęboko przez nos, wypuszczając powietrze ustami. Zawroty głowy minęły, a źródłem brzęczenia w uszach okazała się jedna z neonowych żarówek w nazwie baru. - Chyba nie jestem jeszcze zaaklimatyzowana. - Na to trzeba czasu. - Spojrzał na nią z góry. - Ale nie zostaniesz tu aż tak długo, prawda? - Nie. Nie aż tak długo. Pokiwał głową, ale się nie odsunął. Nadal wpatrywał się w jej twarz. - Zanim odejdę, chciałam zapytać... Ojej! - Co się stało? - Frito nadepnął mi na nogę. Pies próbował się wcisnąć między nich i stąpnął ciężko jedną z łap na jej śródstopie. - Przepraszam. - Beck otworzył szoferkę pikapu i gestem nakazał psu wejść do środka. Retriever wskoczył na siedzenie, jakby robił to już tysiące razy, i wystawił łeb przez otwarte okno od strony pasażera. Wywiesił język, a wyglądał przy tym uroczo prostodusznie. Sayre oparła się o karoserię i obejrzała stopę. - Coś poważnego? - Nie, wszystko w porządku. - Bardzo mi przykro. Frito myśli, że jest małym pieskiem salonowym. Mimo pulsującego bólu powiedziała: - Bardziej mnie to przestraszyło, niż zabolało. - Chciałaś o coś zapytać. Przez chwilę usiłowała sobie przypomnieć, co to było. - Jak to się stało, że z współuczestnika bójki między Watkinsem a moim starszym bratem stałeś się głównym prawnikiem firmy Hoyle Enterprises? Ile czasu minęło od tamtego wieczora w Razorbacku, zanim Huff cię zatrudnił? - Zrobił to, jak tylko wyleczyłem się z kaca - zaśmiał się. - Chris zaprosił mnie na kilka dni, na ryby i tym podobne. I najwyraźniej domyślił się, że nie byłem zbyt szczęśliwy w firmie prawniczej, w której wtedy pracowałem. Gdy moja wizyta dobiegała końca, Huff złożył mi propozycję, której nie mogłem odrzucić. Przeprowadzka nie była dla mnie problemem. Nie pojawiłem się w Destiny z zamiarem pozostania tutaj, ale nie była to zbyt trudna decyzja. Mówiąc to, zanurzył palce w gęstej sierści Frita i bezmyślnie głaskał go po szyi. Pies zamknął oczy. Wydawał się pijany ze szczęścia. Zapytała, co stało się z Calvinem McGrawem, który był prawnikiem Huffa, od kiedy pamiętała. Beck Merchant zajął jego miejsce. - Pan McGraw odszedł na emeryturę. - Raczej Huff go na nią odesłał - odparowała. - Nie znam szczegółów układu, ale jestem pewien, że Huff zaoferował mu atrakcyjny pakiet emerytalny. - Och, oczywiście. Cena milczenia pana McGrawa musiała być wysoka. - Milczenia? - O tym, że przekupił ławę przysięgłych podczas procesu Chrisa. Palce Becka przerwały bezmyślny taniec. Powoli odsunął rękę od szyi Frita. Pies zapiszczał w proteście, ale jego właściciel zdawał się tego nie zauważać. Całą uwagę skupił na Sayre. Podszedł do niej powoli i stanął tak, że uwięził ją pomiędzy sobą i samochodem. - Proszę się odsunąć - wzdrygnęła się Sayre. - Za chwilę. - Co to ma oznaczać? - Wyznanie. Okłamałem cię. - Tego akurat mogłam się spodziewać. Kiedy dokładnie i w jakiej sprawie? - W sprawie komara. Wpatrywała się w niego, nic nie rozumiejąc. - Dziś po południu, nad rozlewiskiem, kiedy strąciłem dłonią komara z twojego policzka, pamiętasz? Nie było żadnego komara, Sayre. Po prostu chciałem dotknąć twojej twarzy. Nie dotykał jej teraz, ale wpatrywał się w nią tak intensywnie, że jego wzrok na swojej twarzy odczuwała niczym muśnięcie palców. Nie powinien stawać tak blisko. Nie zachował dystansu, jak przystało między dwojgiem nieznajomych. Wywołało to w Sayre niemal fizyczny dyskomfort. Było zbyt duszno i parno, by dwoje ludzie mogło stać tak blisko, czując ciepło promieniujące z ich ciał i niemal odbierając sobie powietrze. - Nie przypominam sobie - skłamała. Odepchnęła go i ruszyła w kierunku swojego samochodu, zaparkowanego niedaleko. Zanim doszła do auta, Beck zrównał się z nią. Chwycił ją za ramię i odwrócił tak, aby spojrzała na niego. - Po pierwsze, pamiętasz i to jeszcze jak. Po drugie, rzuciłaś dziś wieczorem kilka poważnych oskarżeń. Zasugerowałaś, że Chrisowi udało się wywinąć od kary za morderstwo, a potem oskarżyłaś swojego ojca o to, że przekupił ławę przysięgłych. To poważne przestępstwa. - Podobnie jak manipulowanie dowodami. Beck uniósł ręce. - Zgubiłem się. - Żółte błoto - wskazała na opony pikapu. - Koła twojego wozu są nim oblepione, podobnie jak twoje buty. - Jednocześnie spojrzeli na zabłocone kowbojki Becka, wystające spod postrzępionych brzegów dżinsów. - Jest tylko jedno miejsce w całej okolicy, gdzie ziemia ma taki kolor. Bayou Bosquet. - Sayre patrzyła mu prosto w twarz. - Tam, gdzie stoi nasz domek rybacki. - I co w związku z tym? - zacisnął szczęki. - Byłeś tam dziś wieczór, prawda? Nie próbuj kłamać, wiem, że tak. Zastanawiam się tylko, co tam robiłeś. - Wiesz co? - odparł. - Jeżeli twoja firma dekoratorska kiedyś upadnie, powinnaś zatrudnić się w FBI. - Scott powiedział, że do czasu zakończenia śledztwa domek rybacki jest miejscem przestępstwa. Miał go otoczyć taśmą. - Owszem, jasnożółtą. - Którą zignorowałeś. - Czy wiesz, że psy nie widzą kolorów? Frito nie zdawał sobie sprawy, że taśma oznaczała miejsce zabójstwa. Przebiegł pod nią i musiałem tam wejść, żeby go zabrać. - Mimo że tak doskonale reaguje na gesty, komendy i gwizd? Zapadło ciężkie milczenie. Beck Merchant wiedział, że go przyłapała. 8 Był niski, gruby i różowy. To nie ulega wątpliwości, pomyślał George Robson. Trójdzielne, dobrze podświetlone lustro łazienkowe, zajmujące fragment ściany od podłogi do sufitu bezlitośnie odsłaniało wszystkie jego niedoskonałości. Nie podobało mu się to, co widział. Codziennie coraz mniej włosów na jego głowie, za to więcej na plecach. Obwisłe piersi i sflaczały bamboch, pod którym widniał penis nie większy od kciuka. Mniej czasu spędzanego na golfie, a więcej na siłowni podreperowałoby stan jego klatki piersiowej i brzucha, ale nie mógł zrobić nic z tym drugim problemem, i to właśnie go martwiło. Miał piękną młodą żonę, którą musiał zadowolić, ale, niestety, kiepski sprzęt. Zawstydzony, włożył majtki, zanim dołączył do Lili w sypialni. Siedziała już w łóżku, wsparta na poduszkach, przeglądając jeden z ukochanych magazynów mody. George wsunął się pod kołdrę obok niej, - Jesteś piękniejsza niż wszystkie modelki w tej twojej gazecie. - Nie był to czczy komplement. Mówił najszczerszą prawdę. Jego zdaniem Lila była najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał w życiu. - Hm. - Naprawdę tak uważam. Miała na sobie jedną z tych śliskich koszulek nocnych, które tak lubił. Krótka, z cienkimi ramiączkami. Jedno z nich właśnie się zsunęło. George sięgnął ku niemu i ściągnął je jeszcze niżej, a potem pogładził pierś Lili, - Jest za gorąco - odtrąciła jego rękę. - Nie tutaj, kochanie. Ustawiłem klimatyzację na dwadzieścia stopni, czyli tak jak lubisz. - Wydaje się, jakby było cieplej. Leżał bez ruchu, pozwalając jej w spokoju przeglądać magazyn. Przyglądał się jej twarzy, ślicznym włosom i niesamowitemu ciału, próbując odegnać strach. Czy powinien się niepokoić? Nie chciał wiedzieć, ale musiał, ponieważ niewiedza przyprawiała go o szaleństwo. - Ładny pogrzeb wyprawili - zauważył tak niezobowiązująco, jak potrafił. Wyraz twarzy Lili nie zmienił się ani na jotę. - Omal nie zasnęłam w kościele. Nudy na pudy - Huff urządził niezgorszą stypę. - Była w porządku. - Gdzie zniknęłaś? - Zniknęłam? - Przewróciła kolejną kartkę. - Kiedy? - Wtedy, na chwilę, w ich domu. Nie mogłem cię znaleźć. Spojrzała na niego z góry. - Poszłam się wysiusiać. - Sprawdziłem w toalecie. - Była kolejka, więc poszłam na górę. Czy coś ci nie odpowiada? A może powinnam się wstrzymać do powrotu do domu? - Nie złość się, kochanie. Ja po prostu... - Och, daj spokój! - Rzuciła czasopismo na podłogę. - Jest zbyt gorąco na kłótnie o taki idiotyzm, jak moja wizyta w toalecie. Zaczęła poprawiać poduszki pod głową. Poszewki były uszyte z haftowanego jedwabiu. Lila kupiła je w specjalistycznym sklepie w Nowym Orleanie. Kosztowały fortunę. George podskoczył pod sufit, kiedy zobaczył, jaką sumą obciążono jego kredyt. - Wydałaś tyle na poszewki do poduszek? - zapytał z niedowierzaniem. Lila powiedziała, że wobec tego je zwróci, ale przez kilka następnych dni była tak nieszczęśliwa, że w końcu się poddał i pozwolił je zatrzymać. Podziękowała mu ze łzami w oczach, mówiąc, że jest najlepszym mężem na świecie. Pławił się w jej pochwałach. - Dziękuję, że poszłaś ze mną dzisiaj na pogrzeb - powiedział, kładąc rękę na jej krągłym biodrze. - To bardzo ważne, żeby się tam pokazać. - Oczywiście. Przecież dla nich pracujesz. - Kierownik działu bezpieczeństwa pracy to bardzo ważna funkcja, wiesz? Ciąży na mnie ogromna odpowiedzialność, Lila. Beze mnie Hoyle'owie... - Nakarmiłeś kota? - Wymieszałem chrupki z mięsem z puszki, tak jak kazałaś. W każdym razie moja funkcja w fabryce jest tak ważna jak Chrisa. Może nawet ważniejsza. Przestała układać jedwabne poduszki i spojrzała na niego. - Nikt nie wątpi, że jesteś jednym z najważniejszych ludzi w odlewni, George. Ja najlepiej wiem, jak dużo czasu spędzasz w pracy - wydęła usta. - Wiem to, ponieważ nie ma cię wtedy ze mną. Uśmiechając się, ściągnęła koszulkę przez głowę, a potem zalotnie przeciągnęła nią po jego piersi. Mały penis George'a wyprężył się z podniecenia. - Masz coś dzisiaj dla swojej Lili, George? Hm? - zamruczała. Wsunęła dłoń w jego bokserki i zaczęła go pieścić. Dobrze wiedziała, jak go zadowolić. Gdy George odwzajemniał pieszczoty, pojękiwała, jakby sprawiał jej równie dużo rozkoszy, co ona jemu. Może się mylił? Może wpadł w paranoję i zaczął sobie wyobrażać nieistniejące rzeczy, widział gesty i wyczuwał wibracje, które nie istniały? Był niski, gruby i różowy, za to Chris Hoyle wysoki, ciemny i przystojny. Podobno brał sobie kobiety wedle woli. George znał kilku pracowników huty, których małżeństwa rozpadły się z powodu romansu ich żon z Chrisem. To chyba naturalne, że się niepokoił, gdy jego żona przebywała w pobliżu takiego uwodziciela. Pracował dla Hoyle'ów od ponad dwudziestu lat. Poświęcił dla nich wiele czasu, dumy i prawości. Im więcej jednak im dawał, tym więcej od niego żądali. Żerowali na ludziach i na ich życiu, wysysając duszę i siły. George zaakceptował to dawno temu. Zadowalała go funkcja klakiera, ale na Boga, istniały jakieś granice. Dla George'a granicą była jego żona. Ubrany wyłącznie w bokserki i niemodny prążkowany podkoszulek, Huff schodził po szerokich schodach. Chociaż starał się stąpać lekko, niektóre ze stopni skrzypiały, więc gdy znalazł się na parterze, czekała już tam na niego Selma, okutana w szlafrok zbyt gruby i ciepły jak na tę porę roku. - Potrzebuje pan czegoś, panie Hoyle? - Przydałoby mi się trochę cholernej prywatności w moim własnym domu. Nasłuchiwałaś z uchem przy ziemi? - Bardzo przepraszam za to, że się o pana troszczę. - Powiedziałem ci już dzisiaj tysiąc razy, że wszystko jest w porządku. - Nie jest w porządku, po prostu nie dopuszcza pan do siebie tej myśli. - Możemy o tym porozmawiać innym razem? Jestem w bieliźnie. - Przypominam, że to ja piorę tę pana bieliznę. Uważa pan, że widok pana odzianego w bokserki mnie osłabi? Poza tym, to wcale nie taki znów piękny obrazek. - Wracaj do łóżka, zanim wyrzucę cię z pracy. Z miną obrażonej primabaleriny Selma obróciła się na pięcie, aż zafurczały poły szlafroka, i zniknęła w ciemności na tyłach domu. Huff próbował wcześniej zasnąć, ale na próżno, leżał w łóżku czujny i rozbudzony. Nawet w czasie snu jego umysł nigdy nie wypoczywał, zupełnie jak piece hutnicze w fabryce. Pracował tak samo intensywnie w nocy, jak za dnia. W ten sposób rozwiązał już kilka wielkich problemów. Kładł się do łóżka z dylematem i następnego poranka budził się z odpowiedzią wymyśloną przez jego aktywną podświadomość. Dzisiejszej nocy dręczące go kłopoty były jednak szczególnie niepokojące i sen opuścił go zupełnie. Zamykając oczy, za każdym razem widział świeży grób Danny'ego. Choć ustrojony najpiękniejszymi wiązankami, był po prostu dziurą w ziemi i nie reprezentował sobą niczego dostojnego. Ściany sypialni zdawały się zamykać wokół Huffa niczym ubita ziemia wewnątrz grobu Danny'ego lub satynowe wyłogi jego trumny. Huff nigdy wcześniej nie doświadczył ataku klaustrofobii, zwłaszcza we własnym domu. Chociaż dysze klimatyzatora były skierowane na jego łóżko, pościel zwilgotniała od potu tak bardzo, że nie mógł zrzucić z siebie prześcieradeł, choć wierzgał i kopał nogami. Poczuł, że ma zgagę, zamiast więc leżeć tu i znosić cierpienia aż do rana, zdecydował się wstać i przespacerować. Może nocny spokój wiejskiego krajobrazu uspokoi go na tyle, że zaśnie. Otworzył drzwi wejściowe. W domu nie było systemu alarmowego. Nigdy też nie zamykano drzwi. Kto odważyłby się okraść Huffa Hoyle'a? Złodziej musiałby być niesamowicie odważny lub całkowicie szalony. Huff gardził Arabami, podobnie jak Żydami, Latynosami, czarnuchami i Azjatami. Podobał się mu jednak islamski kodeks sprawiedliwości. Gdyby złapał kogoś na kradzieży, obciąłby sprawcy rękę, a dopiero potem wydał go ospałemu systemowi sądowniczemu, który w dzisiejszych czasach mniej przejmuje się karaniem złoczyńcy niż ochroną jego cholernych praw obywatelskich. Sama myśl o tym smutnym stanie rzeczy pogorszyła zgagę Huffa. Odbiło mu się. Poczuł w ustach kwaśny posmak. Usiadł na werandzie w swoim ulubionym fotelu bujanym i zapalił papierosa. Z zadowoleniem wydmuchnął dym, wpatrując się w horyzont rozjaśniony światłami odlewni. Buchający z kominów dym utworzył cienką warstwę chmur nad miastem. Nawet gdy Huff pozwalał sobie na krótką przerwę w pracy, jego fabryka nigdy nie odpoczywała. Przez całe lato wiatraki na werandzie domu pracowały na pełny regulator, ponieważ często, tak jak dziś, stanowiły jedyne źródło wiatru. Huff odchylił się do tylu i z zadowoleniem chłonął delikatny powiew chłodzący wilgotną skórę. Zamknąwszy oczy, pomyślał o pierwszym razie, gdy ujrzał wiatrak na suficie. Pamiętał to, jakby wszystko zdarzyło się zaledwie wczoraj. Poszedł do sklepu ze swoim tatą, który szukał pracy. Właściciel nosił muszkę i szerokie szelki. Z kapeluszem w dłoni i pochyloną głową tata Huffa nieśmiało zaoferował, że wymyje i wyfroteruje drewnianą podłogę w sklepie, spali śmieci na zapleczu i wykona każdą robotę, do której właściciel mógłby zatrudnić kogoś, kto nie boi się ciężkiej pracy. Ojciec Huffa zauważył na przykład kilka brzydkich grud tynku pod okapem. Czy sklepikarz chciałby, żeby zostały usunięte? Podczas gdy dwaj mężczyźni negocjowali warunki tymczasowego zatrudnienia, mały Huff wpatrywał się w wirujące stalowe łopaty wentylatora pod sufitem, zachwycając się wspaniałą maszyną, która wichrzyła mu włosy chłodnym powiewem powietrza i osuszała pot na opalonej twarzyczce. Przez cały dzień tata układał towar na półkach, zamiatał podłogi i mył okna. Spalił śmieci, stojąc pod upalnym słońcem. Poprosił Huffa, aby mu pomógł i obserwował strzelające iskry. Malca zahipnotyzowały płomienie i fale żaru buchające z beczek. Ojciec nosił, podawał i dźwigał dla sklepikarza, aż jego plecy się zgarbiły, a twarz wykrzywiła z wyczerpania. Dzięki temu jednak tej nocy Huff miał co jeść. Dostał kanapkę z serem i pimento oraz resztkę oranżady z saturatora sklepikarza. Nic nie smakowało mu lepiej, chociaż czuł się nieswojo, jedząc na oczach ojca, który oznajmił, że nie jest głodny. Huff pragnął, by sklepikarz zaoferował mu porcję lodów taką, jakie przygotowywał przez cały dzień dla klientów, wypełniając stożkowate wafle taką ilością smakołyku, że z trudem utrzymywały się na rożku. Sklepikarz jednak nie zaoferował mu deseru i jak tylko Huff przeżuł kanapkę, co starał się robić jak najdłużej, orzekł, że czas już na nich. Często słyszeli te słowa. Trawnik przed domem przecięły światła samochodu, wyrywając Huffa z zamyślenia. Potarł twarz dłońmi, jakby chciał zmyć z niej wspomnienia i wstyd, jaki poczułby, gdyby ktoś dowiedział się o jego przeszłości. Na podjeździe zatrzymał się lśniący porsche Carrera, należący do Chrisa. Pierworodny syn Huffa wyskoczył z wozu i truchcikiem przemierzył alejkę prowadzącą na werandę. Dopiero wtedy zauważył Huffa. - Co tu robisz o tej porze? - spytał. - A jak myślisz? - Ładne ubranko - zauważył Chris z rozbawieniem, rozsiadając się na drugim fortelu i zakładając ręce za głowę. - Jestem tak wykończony, że prześpię pewnie cały jutrzejszy poranek. - Masz pracę od rana. - Zrobię sobie wolne, z powodu choroby. Kto mnie za to wyrzuci z pracy? Huff chrząknął z niezadowoleniem. - Gdzie byłeś o tej porze? - Mama George'a złapała grypę żołądkową. Zadzwoniła do niego w najmniej odpowiednim momencie. Biednemu George'owi właśnie stanął, ale musiał jechać do mamusi, zostawiając Lilę samą i niedopieszczoną. - Ta dziewczyna oznacza kłopoty. - Owszem. Właśnie dlatego tak mnie to podnieca.

naszą powinność wobec Danny'ego. Dom był pełen ludzi, co wcale nie zaskoczyło Becka. Każdy, kogo cokolwiek łączyło z Hoyle'ami, przybył tu dziś, aby oddać cześć zmarłemu. Pojawili się wszyscy dyrektorzy i kierownicy fabryki, wraz z małżonkami. Robotników przybyło tylko kilku. Byli to ludzie, którzy pracowali u Huffa niemal od samego początku. Stali z dala od wszystkich, w krawatach i koszulach z krótkimi rękawami, wyraźnie spięci faktem, że przebywają w domu Huffa Hoyle'a. Niezgrabnie trzymali talerze z jedzeniem, starając się nie upuścić niczego na podłogę. Przybyli też klakierzy, zawsze chętni do przyklaskiwania Hoyle'om, ponieważ od tego zależały ich przychody. Miejscowi politycy, bankierzy, nauczyciele, detaliści i lekarze - wszyscy czerpali zysk ze szczodrości Huffa. Gdyby któryś z nich zadarł z potentatem, w okamgnieniu wypadłby z interesów. Było to niepisane prawo i wszyscy w miasteczku o tym wiedzieli. Każdy z gości wpisał się do księgi pamiątkowej, żeby Huff wiedział o ich przybyciu, nawet jeśli nie zamieni z nimi ani słowa na przyjęciu. Najmniej liczną grupę stanowili ludzie, którzy przybyli tu dla Danny'ego. Na tle tłumu wyróżniali się tym, że ich twarze wyrażały szczery smutek. Przez większą część stypy stali stłoczeni w jednym kącie, rozmawiając przygaszonymi głosami. Nie mieli zbyt wiele do powiedzenia gospodarzom, z obojętności lub z onieśmielenia. Opuścili przyjęcie, gdy tylko pozwoliła im na to przyzwoitość. Beck wmieszał się w tłum, przyjmując po drodze kondolencje, jako bona fide członek rodziny. Sayre również spacerowała po domu, rozmawiając wyłącznie z gośćmi. Unikała Becka, Chrisa i Huffa, ignorując ich tak, jakby ich tu w ogóle nie było. Beck zauważył, że ludzie trzymali się od niej na dystans, dopóki sama do nich nie podeszła. Byli to prości mieszkańcy małego miasteczka. Sayre w niczym ich nie przypominała. Chociaż zachowywała się bardzo otwarcie, onieśmielała gości swoją klasą i elegancją. Beckowi udało się napotkać jej spojrzenie tylko raz. Szła wtedy przez główny hol domu, obejmując wypłakującą się na jej piersi Selmę. Spostrzegła, że się jej przygląda i spojrzała nań, jakby był powietrzem. Minęły dwie godziny, zanim tłum zaczął się przerzedzać. Beck dołączył do Chrisa, który buszował przy bufecie. - Gdzie jest Huff? - Pali papierosa w bibliotece. Dobra szynka. Próbowałeś? - Jeszcze nie. Z Huffem wszystko w porządku? - Sądzę, że jest po prostu zmęczony. Ostatnie dni nie należały do najlżejszych. - A jak ty się czujesz? Chris wzruszył ramionami. - Różniliśmy się z Dannym, sam wiesz najlepiej, ale mimo to był moim bratem. - Sprawdzę, co z Huffem. Zostawię cię w roli gospodarza. - Wielkie dzięki - wymruczał Chris. - Nie może być aż tak źle. Widzę Lilę Robson. - Chris szczycił się niepomiernie swoim najnowszym podbojem, potwierdzając jedynie to, co Beck od dawna podejrzewał - że mąż Lili był idiotą. - Wygląda na smutną. Przydałoby się jej nieco towarzystwa. - Nie jest smutna. Po prostu się dąsa. - Z jakiego powodu? - Uważa, że jestem z nią wyłącznie dla seksu. - Dlaczego miałaby tak myśleć? - spytał Beck sarkastycznie. - Nie mam pojęcia. Zaczęła narzekać zaraz po tym, jak obciągnęła mi fiuta w łazience na górze. - Chris zerknął na zegarek. - Jakieś dziesięć minut temu - dodał. - Nie mówisz poważnie? - Beck spojrzał na przyjaciela. Chris wzruszył ramionami, ani nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając. - Idź do Huffa, zobacz, co z nim - powiedział. - Ja tymczasem postaram się, żeby te prostaki nie wyniosły nam z domu sreber rodzinnych. Beck znalazł Huffa w bibliotece, siedzącego w ulubionym fotelu, z papierosem w dłoni. Zamknął drzwi za sobą. - Czy będzie ci przeszkadzało, jeśli zostanę z tobą przez chwilę? - Kto cię przysłał? Chris czy Selma? Na pewno nie Sayre. Ta nie traciłaby czasu na zamartwianie się mną. - Nie wiem jak ona, ale ja się o ciebie martwię. - Beck przysiadł na sofie. - Wszystko w porządku. - Huff wypuścił chmurę dymu w kierunku sufitu. - Dzielnie się trzymasz, ale właśnie straciłeś syna, a to musi być ciężkie przeżycie. Stary człowiek palił przez chwilę w milczeniu. - Wiesz, wydaje mi się, że Danny był ulubieńcem Laurel - powiedział wreszcie. Beck pochylił się do przodu i oparł przedramiona na kolanach. - Dlaczego... ? - Dlatego, że był do niej podobny, - Rzucił Beckowi spojrzenie. - Opowiadałem ci kiedyś o Laurel? - Słyszałem co nieco. - Była dokładnie taka, jak chciałem, Beck. Niezbyt inteligentna, ale komu, u diabła, to potrzebne? Laurel była słodka, łagodna i piękna. Beck pokiwał głową. Olejny portret, wiszący na ścianie w holu przedstawiał taką właśnie kobietę. Mężczyzna nie mógł się jednak powstrzymać przed myślą, że atrakcyjność Laurel w części zależna była również od fabryki odlewów stalowych, której właścicielem był jej ojciec, a w której pracował Huff. - Byłem nieokrzesanym prostakiem, wysławiałem się jak gbur. Laurel była wytworną damą. Wiedziała, jakich sztućców używać do jedzenia, - Jak udało ci się ją przekonać do małżeństwa? - Rzuciłem ją na kolana, - Huff parsknął śmiechem na wspomnienie tamtej chwili. - Powiedziałem jej: „Laurel, zostaniesz moją żoną", a ona się zgodziła. Otaczali ją mężczyźni, którzy obchodzili się z nią jak z jajkiem. Chyba spodobała jej się moja śmiałość. - Przyglądał się przez chwilę tlącemu się papierosowi. - Wierz albo nie wierz, Beck, ale byłem jej wierny. Nigdy jej nie zdradziłem, ani razu. Nie poszedłem z inną kobietą do łóżka, dopóki nie ukończyła się żałoba po jej śmierci. Uznałem, że jestem jej to winien. - Umilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej: - Kiedy zaszła w ciążę, z dumy ledwo mieściłem się w garniturze. Wiedziałem, że urodzi się chłopak. To musiał być chłopak. Chris był mój od pierwszej chwili, gdy wyciągnęli go z jej łona i wręczyli mnie. W tamtych czasach porodówka była niedostępna dla ojców, ale ja przekupiłem personel. Za niezłą sumkę zgodzili się, bym tam wszedł. Chciałem, żeby moją twarz jako pierwszą zobaczył po przyjściu na świat mój syn. W każdym razie zaanektowałem Chrisa od samego początku, i tak już pozostało. W ramach rekompensaty Laurel dostała Sayre. Była jej małą laleczką, którą mogła ubierać w krynolinowe sukienki, z którą urządzała herbatki, którą uczyła jazdy w angielskim siodle i tym podobne bzdury. Gdyby jednak Laurel żyła, zapewne do końca życia walczyłyby ze sobą i kłóciły się na śmierć i życie. Moja córka nie jest z rodzaju mdłych laleczek, prawda? Beck musiał się zgodzić z Huffem. - Sayre nie obchodziło to, co było ważne dla Laurel - ciągnął Huff. - Za to Danny, och, jego matka nie widziała poza nim świata. Jest... był prawdziwym dżentelmenem. Urodził się o stulecie za późno, zupełnie jak Laurel. Powinien był przyjść na świat w czasach, gdy wszyscy chodzili w białych marynarkach, grali w krokieta, codziennie czyścili paznokcie i sączyli szampana w galeriach sztuki. W epoce, gdy czas wolny był rodzajem artyzmu - spojrzał na Becka, z jego twarzy zniknęła łagodność wywołana wspomnieniami. - Danny nie był stworzony do prowadzenia interesów, zwłaszcza takich, jak nasz. To zbyt brudna robota, nie dla ludzi jego pokroju. - Mimo to wypełniał dobrze swoje obowiązki, Huff. Wszyscy go kochali. - Ludzie nie powinni nas kochać, tylko się nas bać. Robić ze strachu w portki na sam nasz widok. - Tak, ale Danny służył jako bufor. Był dla nich dowodem, że jesteśmy ludźmi, przynajmniej w pewnym sensie. Huff potrząsnął głową. - Nie, Danny miał zbyt dobre serce, żeby być biznesmenem. Zbyt nijaki, zawsze zgadzał się z ostatnim mówcą, łatwo go było przekabacić. - I nieraz to wykorzystywałeś - przypomniał staremu Beck. - Do diabła, to prawda - sapnął Huff. - Chciał, żeby wszyscy byli zadowoleni. Wiedziałem o tym i wykorzystywałem dla własnych celów. Danny jednak nigdy nie zrozumiał jednego, że nie można uszczęśliwić wszystkich ludzi. Jeśli spróbujesz, zedrą z ciebie skórę, zanim na dobre zaczniesz. Niestety, nie byłem jedyną osobą, której słuchał. Nie chcę mówić źle o synu, ale zawsze nazywałem rzeczy po imieniu. Potrafię być szczery, jeśli chodzi o moje własne dzieci. Danny był słaby. Beck nie spierał się z Huffem, chociaż osobiście nie używałby tego przymiotnika do określenia charakteru Danny'ego. To prawda, że nigdy nie uderzał w najczulszy punkt człowieka, jak jego brat i ojciec, a także sam Beck. Jego łagodność miała jednak pewne zalety i niekoniecznie czyniła z Danny'ego słabeusza. Przeciwnie, był niewzruszony w swoich przekonaniach na temat tego, co jest złe, a co dobre, Beck zastanawiał się, czy przypadkiem to niezachwiane morale Danny'ego nie stało się przyczyną jego śmierci. Huff zaciągnął się ostatni raz papierosem i zgasił go w popielniczce. - Powinienem wracać na przyjęcie - powiedział. - Wczoraj w nocy położyłem na twoim biurku teczkę z pewnym dokumentem. Rozumiem, że nie miałeś czasu, by rzucić na niego okiem? - Beck wstał z kanapy. - Nie. Co w nim jest? - Chciałem po prostu, żebyś się temu przyjrzał. Możemy porozmawiać o sprawie później. - Powiedz, o co chodzi. Beck wiedział, że umysł Huffa nigdy nie błądzi z dala od interesów, nawet w dniu pogrzebu syna. - Słyszałeś o facecie imieniem Charles Nielson? - Nie przypominam sobie. Kto to? - Adwokat związkowy. - Skurwysyn. - Ewidentny synonim - rzucił Beck z drwiącym uśmiechem. - Napisał do nas list. Kopia znajduje się w teczce. Chciałbym wiedzieć, jak mam odpisać. To nic pilnego, ale nie możemy go zignorować, więc nie czekaj zbyt długo z lekturą. Razem podeszli do drzwi. - Dobry jest ten Nielson? Beck się zawahał. Wyczuwając jego niezdecydowanie, Huff ponaglił go gestem. - Mów. - Wyrabia sobie niezłą reputację w innych stanach, ale poradzimy sobie z nim. Huff klepnął go po ramieniu. - Mam do ciebie pełne zaufanie. Kimkolwiek ten skurwiel jest, albo mu się wydaje, że jest, kiedy z nim skończysz, będzie tylko kupką muszego gówna. Otworzył drzwi. Po drugiej stronie przestronnego holu był mały salon, który Laurel przekształciła w oranżerię, ze względu na znajdujące się tam ogromne okna. Wypełniła pokój paprociami, fiołkami, storczykami i innymi egzotycznymi kwiatami. Oranżeria była jej dumą i radością, tak samo jak Klub Ogrodniczy Destiny, któremu przewodniczyła przez kilka lat. Po jej śmierci Huff najął firmę ogrodniczą z Nowego Orleanu, żeby raz na tydzień ich specjalista od roślin doniczkowych zajmował się oranżerią. Płacił im sowicie, ale z drugiej strony zagroził, że pozwie ich do sądu, jeśli choć jedna roślina uschnie. Pokój ów pozostał najpiękniejszym miejscem w całym domu, a jednocześnie najmniej używanym. Mieszkający tu mężczyźni rzadko go odwiedzali. Teraz jednak ktoś w nim był. Przy małym pianinie, zwrócona do nich plecami, siedziała Sayre, pochylając głowę nad klawiaturą. - Możesz ją nakłonić do rozmowy ze mną, Beck? - Ledwie zdołałem ją przekonać do rozmowy ze mną. Huff wypchnął go z pokoju. - Użyj swojej siły perswazji. 4 - Umiesz grać na pianinie? Sayre się odwróciła. Do pokoju wszedł Beck Merchant, z rękami w kieszeniach. Podszedł do pianina i zatrzymał się, jakby oczekując, że Sayre przesunie się i zrobi mu miejsce na ławeczce obok siebie. Nie zareagowała i się nie ruszyła. - Zastanawiałam się nad czymś, panie Merchant. - Ja też. Dlaczego nie nazywasz mnie po imieniu? - Skąd Huff wiedział, że przyjechałam na pogrzeb? Ktoś go uprzedził o tym, że przyjeżdżam? - Miał nadzieję, że się pojawisz, ale żadnej gwarancji. Wszyscy się za tobą rozglądaliśmy. - W kościele żaden z nich nie dał po sobie poznać, że mnie zobaczył. - Ale cię spostrzegli. - Wyczuli mnie? - Coś w tym stylu. Rodzinne wibracje - przerwał, jakby chciał, żeby się roześmiała. - Naprawdę sądziłaś, że okulary przeciwsłoneczne i kapelusz pomogą ci ukryć tożsamość? - dodał, gdy tego nie zrobiła. - Wiedziałam, że na pogrzebie będzie tłum. Miałam nadzieję się w nim ukryć. Beck milczał przez chwilę, zanim odpowiedział cicho: - Nie sądzę, żebyś mogła przepaść w jakimkolwiek tłumie, Sayre. Komplement był subtelny, nasycony podtekstami i aluzjami. Sayre nie lubiła pochlebstw ani nie prosiła o nie, więc jeśli Beck spodziewał się po niej głupawego uśmieszku i podziękowań, miał się srogo przeliczyć. - Gdyby nie nakrycie głowy, Huff i Chris dostrzegliby cię od razu - ciągnął. - Ja też, chociaż w ogóle cię nie znam. Kapelusz uciskał ją w skronie, wywołując ból głowy, więc Sayre zdjęła go już wcześniej. Rozpuściła również włosy, pozwalając im spłynąć na plecy. Wilgoć w powietrzu sprawiła, że skręciły się w naturalne loki, które zawsze prostowała szczotką i żelazkiem do włosów. Przed chwilą pochwyciła swoje odbicie w lustrze na korytarzu i zauważyła, że znów były w nieposkromionym nieładzie, tak jak w młodości. Promienie słońca wpadające przez wysokie okna oranżerii błąkały się po jej lokach, rozpalając je żywą czerwienią. Beck przyglądał się grze światła na włosach w taki sposób, że Sayre nagle zatęskniła za cieniem. Drażniło ją również to, że musiała odchylać głowę, aby na niego spojrzeć. Alternatywą było przemawianie do sprzączki jego paska. Tak czy owak, była na przegranej pozycji. Postanowiła wyjść i z tą intencją przesunęła się ku brzegowi ławki. - Przepraszam - rzuciła, wstając. - Interesujące imię. Zatrzymała się w pół ruchu i spojrzała na niego przez ramię. - Słucham? - Sayre. Kto ci dał to imię? - Matka. - Rodzinna tradycja? - To po jej prababce ze strony ojca. - Podoba mi się. - Dziękuję. Mnie też. - Przez cały ten czas, od kiedy zacząłem pracować dla waszej rodziny, nie wiedziałem, jak się je wymawia. - Tak, jak się pisze. - Wygląda mi na to, że powinno brzmieć S-a-y-e-r, a nie S-a-y-r-e. - Czy to ma znaczenie? - Najwyraźniej nie. Znów zamierzała wstać, ale zatrzymał ją: - Wciąż nie odpowiedziałaś na moje pytanie, Sayre przez r-e. Tym razem odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. - Próbuje pan być miły? - Nie, po prostu podtrzymuję konwersację. Wygląda jednak na to, że cokolwiek bym powiedział, choćby zupełnie błahą rzecz, i tak cię zirytuję. Dlaczego? Westchnęła głośno i skrzyżowała ręce. - Nie przypominam sobie pana pytania. Skinął głową w kierunku pianina. - Potrafisz na tym grać? - Niestety, nie. Gdy miałam osiem lat, matka zapisała mnie na lekcje gry na pianinie i kazała mi ćwiczyć godzinę dziennie, „ponieważ każda młoda dama powinna grać na instrumencie", jak powiedziała. - Sayre uśmiechnęła się na wspomnienie reprymend za to, że nie chciała się uczyć, - Próbowała poskromić moją dzikość serca, ale koniec końców poddała się i uznała, że jestem przypadkiem beznadziejnym. Gra na pianinie wymaga talentu muzycznego i samodyscypliny, których ja nie posiadałam. - Naprawdę? - Przycupnął tuż obok niej, plecami do instrumentu. Siedzieli udo w udo i twarz w twarz. - Brakuje ci samodyscypliny? - Nie miałam jej jako ośmiolatka - odparła oschle. - Od tamtego czasu nieco nadrobiłam zaległości. - Mam nadzieję, że nie kosztem dzikości serca. Powstrzymywanie ludzi o ognistych włosach jest niewybaczalnym marnotrawieniem ich naturalnych instynktów. Nie dała mu satysfakcji, reagując w jakikolwiek inny sposób, poza burknięciem: - Widzę, że jest pan dokładnie taki, jak myślałam. Spodziewałabym się po panu obrażania ludzi. - Obrażania? Próbowałem powiedzieć komplement. - To może powinien pan sięgnąć do słownika. - Po co? - Żeby znaleźć definicję komplementu. Wstała z ławki i ruszyła przez oranżerię. Dotarła jednak tylko do portiery oddzielającej pokój od przestronnego korytarza, teraz wypełnionego tłumem wychodzących właśnie gości. Kilkoro z nich przystanęło, wymrukując w jej kierunku wyrazy współczucia. W środku grupki stał Rudy Harper. Przez te wszystkie lata jego twarz wyciągnęła się i wychudła, ale Sayre i tak by go poznała. Zanim wyszedł, zobaczyła, jak ściska dłonie Huffa i Chrisa. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Ten widok przypomniał jej, dlaczego wróciła do tego domu, którego progów poprzysięgła nigdy więcej nie przekroczyć. Beck Merchant podszedł do niej z tyłu. Poczuła, że stanął tuż za nią. Przyciszonym głosem, ale na tyle wyraźnie, by mógł ją dobrze usłyszeć, spytała: - Czy Rudy Harper uważa, że śmierć Danny'ego nie była samobójstwem? - Wyjdźmy na zewnątrz. - Beck chwycił ją pod łokieć, ale Sayre odtrąciła jego dłoń. - Zostańmy tutaj - powiedziała, odwracając się do niego. Wyglądał na zirytowanego jej gestem, ale nie podniósł głosu: - Jesteś pewna, że chcesz o tym rozmawiać w miejscu, w którym ktoś może nas podsłuchać? Przez długą chwilę wpatrywali się w siebie, jakby prowadząc niemy pojedynek charakterów. Wreszcie Sayre wyszła z oranżerii, kierując się na tyły domu, z nadzieją, że Beck podąży za nią. Gdy przechodzili przez kuchnię, Selma, która akurat wkładała naczynia do zmywarki, zapytała, czy już jedli. - Wezmę sobie coś później — powiedziała Sayre. - Ja też - dodał Beck. Kiedy wychodzili przez tylne drzwi, zawołała za nimi: - Musicie jeść, żeby mieć siłę. Nie myśląc, dokąd idzie, Sayre automatycznie przecięła wypielęgnowany trawnik, kierując się w stronę rozlewiska. Bagnisty brzeg rzeki na tyłach domu był jej schronieniem, gdy mieszkała tu jako mała dziewczynka. Przychodziła nad rozlewisko, żeby się wyzłościć, gdy coś nie układało się po jej myśli, uciekała tu przed naładowaną atmosferą w domu, kiedy Huff był z czegoś niezadowolony, i chowała się przed Chrisem, którego ulubioną zabawą z dzieciństwa było dokuczanie oraz drażnienie Sayre. Leżała wtedy godzinami pod rozłożystymi gałęziami cyprysów i dębów, podsycając w sobie emocje, które akurat nią targały. Snuła wielkie, odważne plany na przyszłość, czasem obmyślała zemstę za wyrządzony afront. Często też marzyła o domu, w którym jej rodzina śmiałaby się znacznie częściej, kłóciła dużo rzadziej, więcej było przytulania niż wrogości, a rodzice i dzieci szczerze się kochali. Teraz, gdy zbliżyła się do znajomego miejsca, z rozczarowaniem spostrzegła, że gęste krzewy, w których zwykła się ukrywać, zastąpiono rabatką begonii. Kwiaty wyglądały pięknie, ale nie zapewniłyby kryjówki małej dziewczynce, szukającej pociechy. Natomiast z grubej, rosnącej poziomo gałęzi wiecznie zielonego dębu nadal zwisała stara drewniana huśtawka. Liny, na których ją zawieszono, miały grubość nadgarstków Sayre. Była już mocno zniszczona, ale Sayre ucieszyła się, że nikt jej nie usunął. Sprawdź - Zakochałem się w tobie. Tym razem zamurowało ją na dobre, a Mark uśmiechnął się szeroko, choć nie do końca było mu do śmiechu. Tammy znajdowała się naprawdę wysoko, a on wcale nie był taki dobry w chodzeniu po drzewach, jak próbował udawać. Na¬prawdę wolałby nie spaść... Przynajmniej zanim jej nie pocałuje. Nie po to przecież przebył pół świata, żeby teraz skręcić sobie kark. Podciągnął się po raz ostatni i usiadł na gałęzi, obok której kołysała się Tammy. Chwycił dziewczynę w talii i przyciągnął do siebie, przez co omal nie stracił równowagi. Teraz z kolei Tammy złapała go i przytrzymała, by nie spadł. Dobrze, że miała na sobie uprząż, bo to oznaczało, że przynajmniej jedno z nich było zabezpieczone, a skoro jedno, to oboje, bo żadne nie puściłoby tego drugiego. Za nic w świecie. - Tęskniłaś za mną? - spytał. Co za głupie pytanie, odpowiedziało jej spojrzenie. Patrzyła na niego tak, że tym razem jemu zaparło dech. Była taka cudowna... Włosy miała splecione w warkocz, a na czubku jej nosa widniała ciemna smużka - widać ocie¬rała sobie twarz zabrudzoną dłonią. Mark wpatrywał się w drobną twarz Tammy z absolutnym zachwytem, zakocha¬ny do szaleństwa. - Przyjechałeś, żebym podpisała papiery i zrzekła się praw do Henry'ego? - Nie. Przyjechałem, bo wreszcie rozumiem. Przytrzymała go mocniej, oczywiście tylko po to, żeby mnie spadł. - Co rozumiesz?