porządnym chłopakiem, który przechodzi tylko ciężki okres. Naprawdę nie miałem pojęcia.

uczniów. Chciałem wezwać pogotowie, ale sanitariusze są już w budynku. – Przeszedł pan jakieś szkolenie medyczne? – Mam pojęcie o reanimacji, jeszcze z YMCA, – Dobrze. A teraz niech pan słucha: zorganizuje pan na boisku punkt pierwszej pomocy. Zbierze pan wszystkie ranne dzieci. Widziałam, jak jakiś chłopiec upadł na chodniku. Trzeba kogoś po niego posłać. Proszę popytać wśród rodziców. Niektórzy musieli kiedyś przejść jakieś przeszkolenie – reanimacja, podstawy weterynarii, pierwsza pomoc, wszystko jedno. Niech zajmą się dzieciakami. Walt ma pełne ręce roboty w szkole, a karetka z okręgu Cabot nie przyjedzie wcześniej, niż za jakieś dziesięć, piętnaście minut. – Postaram się. Tylko jak przekrzyczeć ten hałas? Rainie wskazała wóz patrolowy Shepa. – Na tylnym siedzeniu leży przenośny głośnik. Do roboty. Kiedy ruszy już punkt pierwszej pomocy, będę miała dla pana następne zadanie. Słucha mnie pan? Młody psycholog gorliwie pokiwał głową. Był blady, górna warga błyszczała mu od potu, ale najwyraźniej potrafił wziąć się w garść. – Widzi pan ten kotłujący się tłum na parkingu? Wszyscy muszą się cofnąć na drugą stronę ulicy. Niech pan powie nauczycielom, żeby zebrali i przeliczyli swoje klasy. Łatwiej będzie rodzicom odnaleźć dzieci. Ale wszyscy oprócz rannych, mają opuścić parking. Ze względów bezpieczeństwa. Rozumiemy się? I nikt nie wraca do domu bez zgody policji. – Spróbuję. http://www.fotonetia.pl Nagle szarpnął się, odłożył list i całym ciałem odwrócił się do władyki. – Jak to „Akakiusz”! Mój syn – Akakiusz? Co to za imię! I Masza się zgodziła?! Archijerej uczynił znak krzyża, wyszeptał modlitwę dziękczynną, z uczuciem przywarł ustami do drogocennej panagii. A odezwał się lekko, wesoło: – Nałgałem, Matwiejuszka. Rozruszać cię chciałem. Masza jeszcze nie urodziła, donasza dopiero. Matwiej Bencjonowicz zachmurzył się. – A o radcy stanu też nieprawda? Na dźwięk głośnego śmiechu, połączonego z zadyszką i szlochem, drzwi do sypialni znowu się otworzyły, tym razem bez pukania, i nie była to pani Lisicyna, lecz doktor Korowin z asystentem, obaj w białych kitlach – widocznie prosto z obchodu. Z lękiem w oczach zagapili się na poczerwieniałego, ocierającego łzy władykę, na potarganego pacjenta. – No, kolego, muszę powiedzieć: nie myślałem, że schizofrenia rozpadowa jest zaraźliwa

Uniósł brwi. Może Rainie była u kresu wytrzymałości, ale język miała ostry jak brzytwa. – Mogę zapytać, kogo wpisałaś? – Charliego Kenyona, dyrektora Vander Zandena, tajemniczego faceta w czerni, a teraz Richarda Manna. – Myślałem, że dyrektor ma alibi. – Na pierwszy rzut oka, ale nigdy nie wiadomo, co się okaże, kiedy zaczniesz naciskać. Sprawdź monet i buduje przed sobą srebrne piramidki. Podhorecki kładzie na deskach podłogi, tuż przy prawej nodze, nieforemną paczkę. Spod płachty „Constitutionnela” wyłania się wytoczona z porządnego damastu lufa krócicy. Nie ma żadnych grawerunków ani inkrustacji, za to jej kaliber jest ze dwa razy większy nawet niż w derringerach. – Po co ci ta armata? – pyta Gruszczyński, odkorkowując butelkę château kirwan. Patrzy na rozlewający się po kieliszkach płyn, tak gęsty, jakby lał go wprost z własnych żył. 23/86