jesteś nową odmianą baobabu.

- I jak ci się tu podoba? - Mam spore zastrzeżenia co do zakwaterowania - oznajmiła z udawaną powagą. - Nie jest to standard, do jakiego przywykłam. Przedyskutowałam tę sprawę z Henrym. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że jesteśmy zahar¬towani i potrafimy znieść nawet najgorsze warunki, więc wytrzymamy tu jakoś. I znowu uśmiechnęła się tak promiennie, że Markowi odjęło mowę. Tammy stała na tle zamku i mimo skromnego ubrania i bosych stóp wyglądała tak, jakby była jego panią. Henry, zmęczony i szczęśliwy, tulił się ufnie do jej piersi. Tak, ona ma dość siły, by się tym wszystkim zaopiekować. - Mark, mówiąc poważnie, chciałabym porozmawiać o tym, gdzie będę mieszkać. Faktycznie, domek ogrodnika nie jest najlepszym miejscem dla Henry'ego, ale naprawdę nie mogę zostać tu z tobą. To nie wypali. Sam widziałeś, jak wyszło wczorajszego wieczora. - Moim zdaniem wyszło bardzo dobrze - odparł z peł¬nym przekonaniem. Na samo wspomnienie upokarzających uwag Ingrid krew napłynęła Tammy do twarzy. - A moim zdaniem bardzo źle. I jeśli sądzisz, że za¬mierzam potulnie odgrywać rolę gościa twojej kochanki, to bardzo się mylisz. - Ingrid nie jest moją kochanką - zaoponował gwałtow¬nie Mark. - Doprawdy? Nawet jeśli zanadto zaczęła wchodzić ci na głowę i zamierzasz ją zostawić, by znaleźć sobie inną, problem nie znika. Nie patrz tak, znam twoje obyczaje, już mi o nich opowiedziano. Mark aż zatrząsł się z furii. - To są moje prywatne sprawy i nic nikomu do tego! - Niestety, twoje prywatne sprawy stawiają mnie w nie¬przyjemnym położeniu. Niby chcesz, żebym była domow¬nikiem i członkiem rodziny, a tymczasem Ingrid zachowuje się wobec mnie jak pani domu wobec uciążliwego gościa, każdym słowem dając mi odczuć moją niższość. Czy każda twoja snobistyczna przyjaciółka będzie mną pomiatać i wbi¬jać mi szpile? - Ona wcale tobą... - Daruj sobie. Nie zapominaj, że jestem córką Isobelle. Rozpoznaję takie osoby na kilometr. Co gorsza, twoje po¬stępowanie zaszkodzi Henry'emu. Prowadzisz się niemoral¬nie, dasz mu zły przykład. - Nie wierzę własnym uszom! - Przykro mi, ale ktoś musiał ci to wreszcie powiedzieć. Sam widzisz, że nie możemy mieszkać pod jednym dachem. Albo znajdziesz nam inny dom, albo wracam do Australii. - Nie, to ja wracam do siebie, a ty zostajesz tutaj. http://www.e-ortodonta.com.pl drugiemu, lepiej rozumie samego siebie? Mały Książę milczał przez chwilę i rozmyślał. - Masz rację - zgodził się po zastanowieniu. - Dzięki tobie rzeczywiście wiem więcej o sobie samym. I tym bardziej siebie lubię... - Ze mną jest podobnie - Róża weszła mu w słowo. - I dlatego im dłużej jesteśmy ze sobą, tym łatwiej mogę wędrować w głąb siebie... - W głąb siebie? - spytał Mały Książę. - Ty możesz wędrować z planety na planetę, ja zaś umiem wędrować inaczej. Widziałeś kiedyś opadającą świtem mgłę i wschodzące słońce, które rozświetla i stopniowo odsłania krajobraz?... - Teraz już rozumiem. To, że się przebywa w jednym miejscu, nie oznacza wcale, że nie można się przemieszczać inaczej. Stanie w miejscu nie musi oznaczać, że się jest czymkolwiek ograniczonym... Nawiązując do obrazu poranka, o którym mówiła przed chwilą Róża, Mały Książę spytał: - Czy ta mgła już całkiem opadła, a słońce wzeszło dostatecznie wysoko?

- Aha - przytaknęła wesoło, coraz bardziej ucieszona nieobecnością Ingrid. Cóż to była za kolacja! Suflet z łososia, kurczak w ma¬ladze, tarta pigwowa, a na deser absolutnie niebiańskie be¬zy, dosłownie rozpływające się w ustach. Tammy nigdy nie próbowała takich pyszności. Tak przyrządzonego kurczaka mogłaby jeść nawet co wieczór i nieprędko by się jej znudził. I to otoczenie... Ogromna jadalnia na kilkadziesiąt osób, pozłacane sztukaterie na ścianach i suficie, pąsowe draperie, marmurowy kominek, portrety dostojnych przodków, świe¬ce, kryształy, srebra, wyrafinowana kompozycja z kwiatów i owoców na rzeźbionym kredensie... Wszystko to mogło wywrzeć piorunujące wrażenie na kimś takim jak ona. Prze-niosła spojrzenie na Marka i natychmiast pomyślała, że ża¬den splendor i bogactwo nie są w stanie wywrzeć na niej większego wrażenia niż ten mężczyzna. Wystarczało jedno jego spojrzenie, by wstrzymywała oddech. Zwłaszcza, gdy się uśmiechał... Tak, jak teraz. - O czym myślisz? - zagadnął. - O tym, co się stało z tymi przepiórkami, które mie¬liśmy zjeść - skłamała na poczekaniu. Sprawdź portret Laurel. Przez szybę dostrzegł Sayre i Becka, stojących na brzegu rozlewiska w cieniu rzucanym przez kępę drzew. Rozbawiony, włożył papierosa między wargi, oparł dłonie na biodrach i zaczął się przyglądać rozgrywającej się na jego oczach scenie. Beck realizował najnowsze zadanie i, jak zwykle, spisywał się świetnie. Trafiła kosa na kamień. Sayre była aż nadto ognista, zapalczywa i pyskata, ale Beck miał w sobie nieustępliwość pitbulla. Jeszcze się nie poddał, chociaż większość mężczyzn już, po pierwszym złośliwym, poniżającym komentarzu Sayre wywiesiłaby białą flagę. Ta dziewczyna nie potrafiła porozmawiać o czymkolwiek bez wywołania kłótni i zamieszania. Nawet jej narodziny były prawdziwą bitwą. Laurel leżała w połogu dwanaście godzin, dwa razy dłużej niż z chłopcami. Sayre od początku miała temperament pasujący do koloru jej włosów. Wynurzyła się z łona matki czerwona na twarzy z gniewu, wrzeszcząc w proteście przeciwko traumatycznej zwłoce narodzin, a może przeciwko samemu przyjściu na świat. Od tamtej pory przysparzała bliskim samych kłopotów. W tej chwili bez wątpienia dawała wycisk Beckowi, choć Huff zachodził w głowę, co takiego chłopak powiedział, że wytrzymała tam aż tak długo. Sayre nie należała do osób, które słuchają, co się do nich mówi, zwłaszcza gdy nie jest to coś, co chcą usłyszeć. Stali bardzo blisko siebie, najwyraźniej zagłębieni w rozmowie albo... Pochłonięci sobą. Ta myśl zdumiała Huffa. Spojrzał na Becka i Sayre z namysłem. Do diabła, stanowiliby niezłą parę. Sayre była wygadana i do wszystkiego podchodziła z niezwykłą pasją. Huff zakładał, że dotyczyło to również tych sfer życia, w których jej zaangażowanie czyniło mężczyzn niezwykle szczęśliwymi, przynajmniej na tyle, aby znosić jej mniej pożądane wady. A Beck, cóż... jeśli się było młodą kobietą, czego można w nim nie polubić? Huff obserwował przez drzwi balkonowe, jak Beck zbliża się do Sayre. Była wyższa niż przeciętna kobieta, ale Merchant i tak górował nad nią wzrostem. Oboje wyraźnie bardzo spięci, atmosfera między nimi groziła wybuchem. Huff miał wrażenie, że lada chwila Beck chwyci Sayre i pocałuje ją. Nagle Sayre odwróciła się i ruszyła w stronę domu. Nie zaszła jednak daleko. Beck powiedział coś, co zatrzymało ją w miejscu. Cokolwiek to było, musiało ją zdenerwować, bo kiedy znów skierowała się do domu, stawiała wielkie, gniewne kroki. - Szykuje się niezła zabawa - zachichotał do siebie Huff, schodząc na parter. Spotkał się z Sayre w chwili, kiedy rozzłoszczona pchnęła drzwi prowadzące do kuchni. Tuż za nią dreptała Selma, namawiając dziewczynę do zjedzenia czegokolwiek. Sayre ignorowała starą służącą. Zatrzymała się, widząc Huffa. Selma, która nadto dobrze znała stosunki panujące w domu Hoyle'ów, wycofała się do kuchni. Mierząc córkę wzrokiem od stóp do głów, Huff zagwizdał. Po kroju dopasowanej czarnej sukni widać było, że przez te wszystkie lata rozłąki figura Sayre nie ucierpiała ani trochę. Dojrzałość przydała nieco pełni jej twarzy. Była teraz kobietą, nie dziewczynką. Na pogrzebie, w kapeluszu z szerokim rondem i ciemnych okularach wyglądała jak gwiazda filmowa w żałobie albo pogrążona w smutku wdowa po prezydencie. Zyskała klasę, której zawsze chciała dla niej Laurel, ale jednocześnie zachowała iskrę butności, z którą przyszła na świat. Denerwowało to Huffa i jednocześnie bawiło. - Witaj, Sayre. - Dzień dobry, Huff. - Zawsze nazywałaś mnie Huff, prawda? - Czasami nazywałam cię dużo gorzej. Wyjął papierosa z ust i roześmiał się. - Pamiętam, że miałaś pod tym względem niezłą wy-obraźnię. Zamierzałaś wyjechać bez rozmowy ze mną? - To, co miałam ci do powiedzenia, usłyszałeś dawno temu. Dziesięć lat rozłąki nie zmieniło mojej opinii. - Z szacunku dla Danny'ego powinnaś chociaż zapytać, jak się czuję i jak sobie radzę z moim smutkiem. - Niczego nie powinnam. Nie szanuję cię, a co do twojego smutku, to widzę, że nawet nie wyłączyłeś dzisiaj pieców. Śmierć Danny'ego była tragedią, ale nie zmieniła charakteru tej rodziny. - Twojej rodziny. - Nie. Nie chcę mieć nic wspólnego z tobą, Chrisem i twoją odlewnią. Przyjechałam, żeby osobiście i prywatnie pożegnać się z Dannym przy jego grobie. Niestety, przeszkodził mi w tym twój sługus. - Nie zauważyłem, żeby Beck przerzucił cię przez ramię i zaciągnął tutaj wbrew twej woli. - Nie, ale sprytnie zasugerował, że wie o czymś, czego nie mogłam zignorować. Podstęp się udał, jestem tu. Teraz jednak spełniłam obowiązek. Jadę na cmentarz, a potem wracam do domu. - Jesteś w domu, Sayre. Roześmiała się gorzko. - Nigdy się nie poddajesz, prawda, Huff? - Nie. Nigdy. - Zrób sobie przysługę i zrozum, że nie masz już na mnie żadnego wpływu. - Za pomocą kciuka i palca wskazującego uformowała kółko. - Zero. Nie obchodzi mnie nic, co mówisz. Nawet nie próbuj mnie straszyć. Nie mógłbyś wymyślić niczego gorszego ponad to, co już zrobiłeś. Prze-stałam się ciebie bać. - Naprawdę? - Naprawdę. Podszedł do drzwi biblioteki i otworzył je na oścież. - Udowodnij to. 5 Było to wyzwanie, którego nie mogła odrzucić, podobnie jak konfrontacji z Beckiem Merchantem. Wycofywanie się nie leżało w jej charakterze. Chciała czy nie, odziedziczyła pewne cechy po swoim ojcu. Wiedząc, że prawdopodobnie dobrowolnie wpada w jego sidła, podążyła za Huffem do biblioteki. Powiedziała, że już się go nie boi. Zapewne w to nie wierzył, ale nie to było teraz ważne. Liczyło się jej przekonanie. Nie musiała udowadniać swojej odwagi jemu, tylko sobie. Łatwo było rozprawiać o uleczeniu i obojętności, mieszkając prawie cztery tysiące kilometrów od domu. Jedynym sposobem, by się o tym przekonać, było bezpośrednie zmierzenie się z wrogiem, który kiedyś zadał jej śmiertelną ranę. Tylko w ten sposób mogła się upewnić, że jej strach przed Huffem należy do przeszłości i że ojciec nie ma już na nią żadnego wpływu. Dlatego weszła za nim do biblioteki. Poza ogromnym telewizorem, w pokoju przez te dziesięć lat nic się nie zmieniło. Rozglądając się, próbowała przywołać chociaż jedno przyjemne wspomnienie związane z tym miejscem, ale nie potrafiła go odnaleźć w pamięci. Jaskinia Huffa wiązała się wyłącznie z przykrymi zdarzeniami w jej życiu. Kiedy była małą dziewczynką, wiecznie walczącą o zainteresowanie ojca, obowiązywał ją zakaz wstępu do biblioteki. Chris i Danny mogli wchodzić do sanktuarium Huffa, byli tam wręcz mile widziani, ale nie ona. Wiedziała, że wynika to wyłącznie z tego, iż jest dziewczyną. W tym właśnie pokoju Huff wyjaśnił Sayre i jej braciom, jak bardzo chora jest ich matka. Przemawiając w imieniu wszystkich dzieci, spytała wtedy, czy Laurel umrze. Kiedy odparł twierdząco, zaczęła płakać wraz z Dannym. Huff nie miał cierpliwości do ludzkich łez. Powiedział, żeby się pozbierali i zachowywali jak dorośli, jak Hoyle'owie. Holye'owie nigdy nie płakali, powiedział, stawiając Chrisa za przykład. „Widzieliście kiedykolwiek, żeby się mazał?". Sayre histeryzowała w tym samym pokoju także przy innej okazji. Wylała wtedy morze łez, błagając Huffa, aby odstąpił od tego, co ostatecznie, i tak zrobił. Była to noc, której nie potrafiła mu wybaczyć, chwila, gdy znienawidziła własnego ojca. Kroki Huffa rozbrzmiały ciężko na drewnianej podłodze. Podszedł do baru i zaoferował jej drinka. - Nie, dziękuję. Nalał sobie whisky. - Chcesz, żeby Selma przyniosła coś do jedzenia? Marzy o tym, żeby cię nakarmić. - Nie jestem głodna. - Ale nawet gdybyś umierała z głodu, nie tknęłabyś niczego, co opłaciły pieniądze Hoyle Enterprises, tak? - Usadowił się w fotelu i spojrzał na nią znad szklanki, pociągając łyk burbona. - To twoje zagajenie, Huff? Otwierający wolej? Chcesz się przekonać, które z nas zdobędzie więcej punktów, miotając słowa, zanim drugie się podda? Bo jeśli o to ci chodzi, ja nie mam ochoty na tę zabawę. Nigdy więcej nie dam się wciągnąć w żadną z twoich cholernych gierek. - Twojej matce nie spodobałyby się te słowa. - Mojej matce nie spodobałoby się wiele rzeczy - odparła, spoglądając na niego potępiająco. - Chcesz o tym porozmawiać? - Widzę, że wciąż próbujesz pyskować. Cóż, nie powiem, żebym był zaskoczony. W rzeczywistości rozczarowałabyś mnie, tracąc tupet. - Podniósł się z fotela, sięgnął po leżące na stoliku pudełko zapałek i przypalił papierosa. - Siadaj. Opowiedz mi o swoim interesie. Przycupnęła na jednej z dwóch jednakowych sof, ustawionych naprzeciwko siebie i rozdzielonych stolikiem do kawy. - Idzie dobrze. - Jedno, czego naprawdę nie cierpię, Sayre, to fałszywa skromność. Osiągnęłaś coś w życiu i masz prawo się tym chwalić. Czytałem artykuł o tobie w „Chronicie". Robił wrażenie, zdjęcia i wszystko. Napisano, że jesteś dekoratorką wnętrz dla śmietanki towarzyskiej i najbogatszych ludzi w San Francisco. Nie spytała, skąd usłyszał o tym artykule. Huff był zdolny do wszystkiego, nawet do szpiegowania. Prawdopodobnie wiedział o jej kalifornijskim życiu więcej, niż przypuszczała. Zapewne to Beck Merchant gromadził dla niego te informacje. - Ile zdarła z ciebie ta stara ciota za swoją firmę? - spytał. - Założę się, że za dużo. - Ta „stara ciota" był moim mentorem i drogim przyjacielem. Jeszcze na studiach, próbując zdobyć tytuł, zaczęła pracować u znanego dekoratora. Po skończeniu uczelni zatrudnił ją na pełny etat. Sayre była jednak kimś więcej niż, tylko kolejną osobą, która zarabiała procent na każdym firmowym projekcie, jaki udało się jej sprzedać. Od samego początku jej przełożony przyuczał ją na swoją następczynię. Wysyłał ją na „zakupy"; do Hongkongu po materiały, do Francji po antyki. Ufał jej instynktom, żyłce do interesów i dobremu smakowi. Miał czterdzieści lat doświadczenia w zawodzie i kilka bardzo znaczących kontraktów. Sayre wniosła do firmy świeże i innowacyjne pomysły. Razem stanowili świetny zespół. - Gdy zdecydował się przejść na emeryturę - ciągnęła - sprzedał mi firmę na bardzo dobrych warunkach. Pod jej okiem interesy kwitły. Sayre spłaciła dług w ciągu trzech lat, o połowę wcześniej, niż przewidywała. Tego jednak nie powiedziała Huffowi, uznając, że jej sprawy finansowe nie powinny go interesować. - Zatem zajmujesz się teraz wieszaniem zasłon w czyichś oknach. Co za zmiana. - Celowo umniejszał znaczenie jej zawodu, ale nie zareagowała na zaczepkę. - Kocham swoją pracę. Mogłabym to robić za darmo. Na szczęście okazała się zajęciem równie lukratywnym, co przyjemnym. - Zarobiłaś już na tym interesie kilkakrotnie więcej, niż był wart. - Potrząsnął kostkami lodu w szklance. - Widzę, że te twoje małżeństwa nie były aż tak okropne, jak się zdawało, czyż nie? Gdybym nie nalegał na umowy przedmałżeńskie, nie byłabyś w stanie zapłacić temu fagasowi i pracować w zawodzie, który tak kochasz. Nim przemówiła, musiała rozluźnić zaciśnięte szczęki. - Zasłużyłam sobie na te pieniądze, Huff. - Jasne, są gorsze sposoby zarabiania - wtrącił się Chris, wchodząc do pokoju. - Robienie kariery na rozwodach z bogatymi facetami ma swoje zalety. - Usiadł na kanapie naprzeciw Sayre i uśmiechnął się do niej. - Całkiem niezły sposób na życie. Chciała natychmiast wstać i wybiec z pokoju, ale wiedziała, że to by jedynie rozbawiło Chrisa. Sprawienie mu tej satysfakcji byłoby gorsze niż znoszenie jego złośliwego uśmieszku. - Jesteś jak zwykle nieznośny, Chris, ale masz rację co do zalet rozwodu z bogatymi mężczyznami. Twoja była żona zapewne również się z tym zgadza. Przestał się uśmiechać, ale odparł gładko: - Jesteś źle poinformowana, Sayre. Mary Beth nie chce rozwodu. Sayre wyszła z założenia, że nieobecność żony Chrisa na rodzinnej uroczystości oznacza, iż burzliwe małżeństwo jej brata wreszcie dobiegło końca. - Dlaczego jej tu nie ma? - Mieszka teraz w Meksyku, w domu z widokiem na błękitny Pacyfik. Pojechaliśmy tam kiedyś na wakacje i pewnego popołudnia wypiłem o jedną margaritę za dużo. Mary Beth ma niezwykły talent do wykorzystywania sytuacji. Następnego poranka obudziłem się jako skacowany właściciel domu. Wszystko zgodnie z jej planem. Najpierw zdobyła rezydencję ze służbą, a potem oświadczyła, że żąda separacji. Na zawsze - dodał, zerkając na Huffa. Sayre nie znała swojej szwagierki, ponieważ Chris ożenił się po jej wyjeździe. Uznała jednak, że żona starszego brata prawdopodobnie tysiąckrotnie zasłużyła sobie na ten dom ze służbą na wybrzeżu Pacyfiku po tym, jak była zmuszona znosić Chrisa. Wątpiła, aby wstąpienie w związek małżeński ukróciło jego liczne romanse. Podczas gdy Chris wyjaśniał status swojego małżeństwa, Huff siedział w fotelu, paląc papierosa. Nie był spokojny, raczej rozdrażniony. Sayre zauważyła, że ściskał szklankę tak mocno, aż pobielały mu kłykcie. Wyraźnie był niezadowolony ze stanu cywilnego Chrisa. Nagłe Sayre zrozumiała powód tej irytacji. - Nie macie dzieci, prawda? Huff szarpnął głową niczym sowa, przenosząc wzrok z Chrisa na nią. - Jeszcze nie, ale to nie koniec - powiedział. Napięty wyraz twarzy Chrisa zmienił się w uśmiech, gdy spojrzał nad jej ramieniem. - Wejdź, Beck. - Nie chciałbym przeszkadzać - odezwał się od progu Merchant. Sayre nawet nie spojrzała w stronę drzwi. - Ależ proszę. Z radością powitam taką przeszkodę - rzekł Chris. - Jak dotąd nie udało się nam jeszcze odbyć spotkania rodzinnego, po którym wszyscy czuliby przyjemne ciepło w sercu. Sayre usłyszała, jak Beck podchodzi do kanapy. - Przyjechał Rudy - zwrócił się do Huffa. - Przecież wyszedł pół godziny temu. - Ale wrócił, tym razem służbowo. Jest z nim Wayne Scott. Chcą z nami porozmawiać. - O czym? Beck spojrzał na Huffa z uniesionymi brwiami, jakby pytał: „A jak myślisz?". - Jak długo to potrwa? - pytał Chris. - Jestem już zmęczony tą pogrzebową atmosferą. Chciałem wyjść na miasto, odprężyć się. Sayre zdumiała się egocentryzmem brata, chociaż nie powinna. Chris zawsze myślał najpierw o sobie. Interesował się różnymi sprawami tylko w takim stopniu, w jakim dotyczyły jego osoby, planów i pragnień. Jego egoizm, umacniany przez uwielbienie Huffa, nie znał granic, nawet w dniu pogrzebu własnego brata. Uznała, że nie może dłużej znieść towarzystwa Chrisa. Wstała z sofy. - Pójdę już. Zostawię was samych z Rudym. Danny był bez wątpienia najlepszym człowiekiem z nas wszystkich - dodała, spoglądając na Huffa. - Żałuję, że odszedł. - Popatrzyła na brata. - Chris... - nie potrafiła znaleźć żadnych słów, które nie zabrzmiałyby jak hipokryzja - żegnaj. Odwróciła się w kierunku Becka Merchanta i skinęła krótko głową. Kiedy jednak próbowała go ominąć, dotknął jej ramienia. - Rudy chciał, żebyś została. Zanim Sayre otrząsnęła się z zaskoczenia i zdołała przemówić, Chris zapytał: - Po co? - Nie wiem. - Musiał przecież coś powiedzieć - upierała się Sayre. Beck spojrzał na nią twardo. - Usłyszałaś wszystko, co wiem. Rudy chce, żebyś tu została. Mam ich przyprowadzić, Huff? - To jakieś cholerne zawracanie głowy. Podobnie jak Chris, mam już dosyć myślenia i gadania o śmierci. Rzygać mi się chce od tego wszystkiego. Lepiej skończmy tę szopkę. Wprowadź ich, Beck. Sayre nie planowała zostać tu ani chwili dłużej i zamierzała powiedzieć to Rudemu. Beck zniknął za drzwiami, by za chwilę wprowadzić do biblioteki szeryfa i młodego detektywa. Natychmiast przystąpiła do ataku. - Szeryfie Harper. Chciałabym jeszcze dzisiaj złapać samolot do Nowego Orleanu. Nie mam zbyt wiele czasu. Rudy Harper nadal miał na sobie odświętny czarny uniform, który włożył z okazji pogrzebu. Detektyw nosił zwyczajny mundur, chociaż zdjął kapelusz. Przyglądał się uważnie wnętrzu biblioteki niczym czujny koń wyścigowy maszynie startowej. Wyglądał na tak gorliwego, jak opisał go Beck Merchant. - Przepraszam, że cię zatrzymuję, Sayre - powiedział szeryf - ale mój zastępca chciałby zadać wam wszystkim kilka pytań. - Doceniam pana poczucie obowiązku i dokładność - zwróciła się Sayre bezpośrednio do młodego oficera. - Niemniej, nie mam dla pana żadnych informacji. Nie mieszkam tu i od ponad dziesięciu lat nie utrzymywałam kontaktu z Dannym. - Rozumiem, proszę pani, ale może pani wiedzieć więcej, niżby się wydawało, - Sądząc po akcencie, młody detektyw pochodził z Teksasu, nie z Luizjany. - Czy mogłaby pani zostać jeszcze chwilę? Obiecuję, że nie zajmę dużo czasu. Ociągając się, powróciła na swoje miejsce na kanapie. - Beck, przystaw fotele dla naszych przedstawicieli prawa - zakomenderował Huff, rozparty w swoim fotelu. - Sam możesz usiąść obok mojej córki. Szeryf i detektyw Scott usiedli na fotelach podstawionych im przez Becka, On sam usadowił się obok Sayre. Spojrzała na ojca i zobaczyła znajomy diabelski błysk w jego oczach, gdy zdmuchnął płomień z kolejnej zapałki i wrzucił ją do popielniczki. - No dobrze, Rudy. Chciałeś tego spotkania, jesteśmy gotowi cię wysłuchać. Co ci chodzi po głowie? - spytał. Szeryf odchrząknął. - Jak wiesz, zatrudniłem Wayne'a jako detektywa w naszym wydziale policji - zaczął niemal przepraszająco. - I? - Wayne przeprowadził małe śledztwo w obozie rybackim, i doszedł do wniosku, że pewne fakty związane ze śmiercią Danny'ego się nie zgadzają. - Na przykład jakie? - Huff przeniósł wzrok na młodego zastępcę szeryfa. Wayne Scott siedział na samym brzeżku fotela, jak gdyby z niecierpliwością czekał, by wreszcie zabrać glos. - Strzelba, z której rzekomo zabił się denat... - Strzelba? - zdziwiła się Sayre. Kiedy Beck powiedział jej, że Danny zginął od strzału w głowę, założyła, że w grę wchodził pistolet. Nie miała encyklopedycznej wiedzy o broni palnej, ale zdecydowanie potrafiła rozróżnić pistolet od strzelby, podobnie jak rozmiary uszkodzeń, jakie powodowała każda z tych broni. W zależności od kalibru i trajektorii, kula wystrzelona z pistoletu przyłożonego do głowy człowieka spowodowałaby śmierć i rozległe obrażenia głowy. Nie mogłoby się to jednak równać z uszkodzeniami czaszki spowodowanymi przez strzał ze śrutówki. - Tak, proszę pani - odparł poważnie detektyw. - Nie miał żadnej szansy przeżycia. - Może powinien pan przejść do sedna sprawy - wtrącił Beck. - Problem w tym, panie Merchant, że ofiara wciąż miała na sobie buty. Przez kilka chwil wszyscy wpatrywali się w detektywa z osłupieniem. Pierwszy zareagował Huff: - Nie wiem, o co ci, do cholery, chodzi, ale... - Zaczekaj - Beck uniósł dłoń, uciszając Huffa. Patrzył na Scotta. - Myślę, że rozumiem zakłopotanie detektywa Scotta. Chris pokiwał głową, skubiąc dolną wargę. - Chodzi o to, w jaki sposób Danny pociągnął za spust - powiedział. - Tak jest - Scott gorliwie pokiwał głową. - Swego czasu badałem sprawę samobójstwa w Carthage, we wschodnim Teksasie. Ofiara zabiła się za pomocą strzelby, pociągając za spust dużym palcem u nogi. - Spojrzał na Sayre skruszony. - Proszę mi wybaczyć moją bezpośredniość, pani Hoyle. - Nie zamierzam zemdleć. A tak przy okazji, nazywam się Lynch. - Och, przepraszam. Myślałem... - W porządku. Proszę mówić dalej. Scott powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych w pokoju osób. - Chciałem powiedzieć, że wszystkie inne fakty związane ze śmiercią pana Hoyle'a są podobne do tamtego przypadku, poza tą jedną rzeczą. W jaki sposób pociągnął za spust? Byłoby to dość skomplikowane, biorąc pod uwagę długość lufy i... jest jeszcze jedna rzecz, która mnie zastana-wia. To była dubeltówka. Obie komory były pełne. Jeżeli ktoś planuje zastrzelić się z dubeltówki, po co miałby zawracać sobie głowę załadowaniem obu luf? Przecież druga kula i tak na nic by się nie przydała. Nikt nie skomentował ani nie odpowiedział na pytanie. Rudy Harper znowu odchrząknął. - Czy przypominasz sobie, kiedy ostatnim razem widziałeś tę strzelbę, Huff? - zapytał. - Nie zauważyłem pustego miejsca po niej w szafie na broń. Skinął głową w kierunku narożnej oszklonej szafy. Huff miał w domu całą kolekcję broni, między innymi kilka śrutówek, strzelb na jelenie i dubeltówek do polowania na ptaki. Wszystkie stały w dobrze widocznym miejscu. - To była stara strzelba. Nikt z nas jej nie lubił, więc zwolniliśmy ją z obowiązków, że się tak wyrażę. Trzymaliśmy ją w domku rybackim, na wszelki wypadek. Nie wiem, kiedy ostatnio ktoś z niej strzelał. - Ja wiem. Wszyscy spojrzeli na Chrisa. Sądząc z malującej się na jego twarzy beztroski, mógł równie dobrze mówić o czymkolwiek innym, na przykład o zgubionej rękawiczce lub o pogodzie; w każdym razie nie o czymś tak ważnym, jak broń, z której zginął jego brat. - Jakieś trzy miesiące temu, podczas weekendu, prawda, Beck? - Prawnik pokiwał głową potwierdzająco. - Zatrzymaliśmy się tam na noc. Późnym wieczorem Frito zaczął szaleć, wyszliśmy więc na zewnątrz, żeby zobaczyć, co go tak podkręciło, i spostrzegliśmy rysia. Beck wypalił ze strzelby dwa razy, w powietrze, żeby go odstraszyć. Kot zawinął się i przepadł w lesie. - Następnego dnia wyczyściłem i naoliwiłem strzelbę, po czym odłożyłem ją na miejsce, nad drzwiami - dokończył opowieść Beck. - Naładowałeś ją? - spytał szeryf Harper. - Nie. - Ktoś musiał - rzucił Scott. - Sprawdziliście odciski palców? - spytała Sayre. - Tak, proszę pani - odparł uprzejmie Scott. - Znaleźliśmy ślady pani brata, Danny'ego, a także wiele innych. Jedne z najświeższych prawdopodobnie należą do pana - zwrócił się do Becka. - Zatem wie pan, że Danny trzymał w ręku strzelbę - powiedziała Sayre. - Tak, proszę pani. Nie wiem tylko kiedy. - Czy znaleźliście odciski palców na spuście? - Nie udało nam się zebrać żadnych wyraźnych śladów z powierzchni spustu - powiedział Rudy Harper - co również jest nieco dziwne. Skoro Danny dotykał tej broni jako ostatni... -zawiesił głos. Huff wydawał się tracić cierpliwość. Wstał z fotela, obszedł go dookoła i wbił wzrok w Wayne'a Scotta, zwracając się jednak do Rudego Harpera: - Dlaczego pozwalasz swojemu człowiekowi nas zamęczać? Żeby mógł dochrapać się nowego, odprasowanego munduru? O to chodzi? Jeśli tak, może ja dam mu lepsze zajęcie, na przykład patrolowanie terenu odlewni i doprowadzanie do porządku wszystkich pracowników, którym zaczynają się marzyć związki zawodowe. Wtedy dopiero uznam, że nie trwoni czasu na głupoty. Jak na razie bowiem marnuje tylko mój czas i sprawia, że myślę o rzeczach, o których chciałbym zapomnieć. Danny nie żyje. Pogrzebaliśmy go. To koniec. - Wytrząsnął z paczki nowego papierosa. - Proszę o wybaczenie, panie Hoyle, ale to jeszcze nie koniec. Huff spojrzał na Scotta, zapalając papierosa. - Nie chodzi wyłącznie o niezrozumiałe położenie strzelby na ciele pana Hoyle'a czy trudności, jakie miałby z pociągnięciem za spust, trzymając w ustach koniec lufy - ciągnął odważnie młodzieniec. - Jest w tej sprawie więcej niejasności. Twarz detektywa poczerwieniała. Sayre nie wiedziała czy z zażenowania, czy z ferworu. Potrafił stawić czoło wszechmocnemu Huffowi Hoyle'owi i za to go podziwiała, chociaż domyślała się, że po dzisiejszym wieczorze dni Scotta w biurze szeryfa były policzone. - Słucham, co takiego nie daje ci spokoju, młodzieńcze? - rzucił Huff. - Nowo odkryta religia pańskiego syna. Niespodziankom nie było końca. Sayre spojrzała na Chrisa, a potem na Huffa, sprawdzając, czy nie roześmieją się na tę przedziwną wzmiankę o wierzącym Hoyle'u. Obaj jednak siedzieli z kamiennymi twarzami. Huff jeszcze bardziej zmarszczył brwi. Sayre spojrzała na Becka. - Ostatnimi czasy Danny dołączył do wspólnoty... - powiedział Beck, wyczuwając jej zaskoczenie. - ... Wyznawców Biblii - warknął Huff. - Danny przyjął ich wiarę za swoją i stał się bardzo pobożny - ciągnął Beck. - Co to znaczy ostatnio? - Mniej więcej rok temu. Nigdy nie opuszczał niedzielnej mszy ani środowych wieczornych spotkań modlitewnych. - Zrobił się z niego straszliwy nudziarz - dodał Chris. - Przestał pić, denerwował się, gdy wzywaliśmy imię Boga nadaremno. Zmienił się w prawdziwego dewota. - Co go do tego skłoniło? Chris wzruszył ramionami. - Nigdy go nie zapytałeś? - Owszem, Sayre, pytaliśmy go - odparł ironicznie. - Danny nie chciał o tym rozmawiać. - Nie mogliśmy powiązać jego nagłego zainteresowania wiarą z żadnym konkretnym wydarzeniem, otarciem się o śmierć, niczym podobnym - wtrącił Beck. - W ciągu ostatniego roku stał się zupełnie inną osobą. Zmienił się nie do poznania. - Na lepsze czy na gorsze? - Kwestia gustu - wtrącił się Huff. Jego ton świadczył doskonale o tym, co myśli na temat nawrócenia Danny'ego. - W jaki sposób wiąże się to z samobójstwem mojego brata? - spytała Sayre młodego detektywa. - Rozmawiałem z pastorem i członkami wspólnoty, którzy widzieli Danny'ego w niedzielę rano. Wszyscy bez wyjątku twierdzą, że tego dnia pani brat był szczęśliwy i pełen pozytywnej energii. Z nabożeństwa wyszedł przepełniony wiarą i miłością do Boga, zapowiadając, że pojawi się jeszcze na modlitwie wieczornej. - Scott spojrzał w oczy każdemu z rozmówców. - To dość dziwne, że człowiek będący w takim nastroju, przepełniony religijną gorliwością, tak po prostu się zastrzelił. - Chce pan powiedzieć, że ktoś upozorował samobójstwo? - spytała Sayre. - Nie sugeruj Wayne'owi odpowiedzi - wtrącił się Rudy Harper, rzucając niepewne spojrzenie w kierunku Huffa. - Wszystko, co chciał powiedzieć... - Chcę powiedzieć, że okoliczności towarzyszące śmierci Danny'ego Hoyle'a wymagają dalszego śledztwa. - Okręgowy koroner wyraził się dość jednoznacznie, stwierdzając samobójstwo. - Tak, panie Merchant, ponieważ przyczyna śmierci była oczywista. - Detektyw spojrzał na Sayre. - Oszczędzę pani opisowej terminologii, zawartej w raporcie koronera. Moim zdaniem to metoda zadania śmierci pozostaje nieokreślona. - Metoda zadania śmierci - powtórzył Beck, wpatrując się zwężonymi oczami w Scotta. - Lufa dubeltówki była nadal w ustach Danny'ego, co sugeruje, że nie on pociągnął za spust. - Otóż to. - Detektyw pokiwał głową posępnie. - W innym bowiem wypadku broń zostałaby odsunięta od ciała przez odrzut. To raczej oczywiste, że ktoś włożył Danny'emu wylot lufy do ust, a zatem mamy do czynienia z zabójstwem. Rudy Harper wzdrygnął się, jakby go coś zabolało. - Dlatego muszę zapytać wszystkich, czy wiadomo wam, by ktokolwiek pragnął śmierci Danny'ego? 6 Popołudniowy upał odcisnął piętno na wiązankach ułożonych na grobie. Kwiaty przywiędły, ich płatki zbrązowiały i zwinęły się do wewnątrz w odruchu ostatecznej klęski. Przy bezwietrznej pogodzie nad cmentarzem zawisł szary, obrzydliwy obłok dymu wypluwanego przez kominy odlewni. Sayre kojarzył się z całunem dla Danny'ego. Przybyła na cmentarz z nadzieją, że się trochę wyciszy, ale po spotkaniu z zastępcą szeryfa wiedziała, że nie potrafi pogodzić się szybko ze śmiercią brata. Ze wszystkich dzieci Huffa Danny przypominał ojca najmniej. Był łagodny z natury, uprzejmy, miły i, o ile wiedziała, nigdy nikogo nie skrzywdził. Kiedy byli mali, zawsze poddawał się jej i Chrisowi. Potrafił się zbuntować, gdy ktoś wyrządził mu krzywdę, ale koniec końców ustępował, zwłaszcza Chrisowi, który bezdyskusyjnie dzierżył pałeczkę pierwszeństwa w rozrabianiu i znęcaniu się nad innymi. Najstarszy z rodzeństwa był przebiegły i wiedział, jak manipulować młodszym bratem. Danny zawsze dawał się nabrać Chrisowi, którego gierki były często okrutne. Sayre z kolei miała gorącą głowę. Za każdym razem, gdy wyżywała się na Dannym z powodu rzeczywistej lub wymyślonej zniewagi, ten znosił jej wybuchy gniewu z godnością i nigdy nie żywił urazy za wszystkie okropności i przezwiska, jakimi go wcześniej obsypywała. Pewnego razu, podczas jednego z jej najgorszych napadów złości, cisnęła ulubioną ciężarówkę Danny'ego do rzeki. Dzieciak płakał i obrzucał ją wyzwiskami, domagał się, by zanurkowała i wyciągnęła zabawkę z wody. Oczywiście Sayre odmówiła i zamiast tego zaczęła opowiadać Danny'emu z okrutnymi szczegółami, jak jego lśniący samochodzik zardzewieje i rozpadnie się na kawałki, zanim prąd doniesie go do Zatoki Meksykańskiej. Danny płakał godzinami, po czym popadł w kilkudniowe przygnębienie. Kiedy Laurel zapytała, dlaczego jest taki smutny, nie poskarżył się na Sayre, nie powiedział ani słowa o tym, co zrobiła. Gdyby tak postąpił, łatwiej byłoby jej usprawiedliwić swój czyn. On jednak pozwolił, aby uszło jej to na sucho, przez co dręczyły ją potworne wyrzuty sumienia, że była tak okrutna dla brata. Ich matka nie widziała świata poza Dannym, ponieważ był najmłodszym dzieckiem. Sayre pamiętała, jak Huff często powtarzał, że jeśli Laurel nie przestanie tak rozpieszczać jej brata, zrobi z niego mdlawą ciotę. Mimo jednak oczywistego faworyzowania przez matkę, Danny najbardziej na świecie pragnął aprobaty ojca. Chris otrzymał ją niejako automatycznie jako pierworodny. Jego temperament i zainteresowania odzwierciedlały charakter Huffa. Ojciec podbudowywał własne ego, wychowując Chrisa, który był jego miniwersją. Sayre w oczach Huffa uchodziła za księżniczkę, nieużyteczną ozdobę klanu i tak właśnie była traktowana. Wyrosła na nieznośnego bachora, który zawsze musiał dostać to, czego chciał, a jeśli się tak nie stało, wpadał w nieokiełznany gniew. Matka uważała jej ataki złości za nieodpowiednie zachowanie dla młodej damy, ojcu jednak wydawały się niezmiernie zabawne. W im większą furię wpadała Sayre, tym bardziej się śmiał. Ponieważ Danny zawsze usuwał się w cień i zawsze był grzeczny, nie wzbudzał w Huffie zainteresowania. Jako dziecko Sayre wyczuwała układy panujące w jej domu, ale brakowało jej wiedzy i dystansu, by je zrozumieć. Gdy dorosła, zdała sobie sprawę, jak krzywdzące były owe domowe stosunki dla Danny'ego, jak źle musiał się czuć, będąc nieważnym drugim synem, kimś, kogo ojciec wyraźnie lekceważył. Po śmierci Danny'ego nic się nie zmieniło. Chris był rozpieszczanym faworytem i przyszłym dziedzicem, który w oczach ojca nie mógłby zrobić nic złego. Sayre była cierniem, kimś, kto odrzucił Huffa, Danny zaś pozostał w pamięci jako posłuszne dziecko, które bez słowa sprzeciwu robiło to, co mu kazano. Ktoś, na kim można polegać, lecz kogo się nie poważa. Czy to świadomość, że jest „niewidzialny" skłoniła Danny'ego do samobójstwa? Jeżeli to było samobójstwo. Oderwała od jednej z gałązek więdnącą różę i przytknęła do warg. Po jej policzku spłynęła łza. To niesprawiedliwe, że najsłodszy i najlepszy człowiek z całej rodziny umarł tak młodo i tak gwałtowną śmiercią. W dodatku, jeżeli Wayne Scott ma rację, nie odszedł z tego świata na własne życzenie. - Pani Lynch? Sayre odwróciła się gwałtownie. Nieopodal stała młoda kobieta. - Nie chciałam pani przestraszyć - powiedziała przepraszająco. - Myślałam, że słyszała pani, jak nadchodzę. Sayre potrząsnęła głową. - Zamyśliłam się - odezwała się wreszcie, odzyskując mowę. - Nie będę przeszkadzać. Może wrócę nieco później. Chciałam tylko... chciałam się z nim pożegnać. Nieznajoma była w jej wieku, może parę lat młodsza. Ledwo powstrzymywała się od płaczu. Sayre przypomniała sobie, że widziała kobietę na nabożeństwie, ale nie miała okazji, aby ją poznać osobiście. - Jestem Sayre Lynch - wyciągnęła rękę w stronę młodej kobiety. - Wiem - odparła nieznajoma, ściskając jej dłoń. - Widziałam panią na stypie. Ktoś wskazał mi panią, ale już wcześniej oglądałam panią na zdjęciach. - Rodzinne fotografie w domu są stare. Zmieniłam się. - Tak, ale ma pani takie same włosy. Poza tym, Danny pokazał mi artykuł o pani, który ukazał się niedawno w gazecie. Był bardzo dumny z pani osiągnięć. - Roześmiała się dźwięcznie. Sayre była pod wrażeniem melodyjności jej głosu. - Kiedy powiedziałam, że jest pani niezwykle ele-gancka i olśniewająca, Danny odrzekł, że wygląd jest często zwodniczy, bo w rzeczywistości jest pani straszną psotnicą. Powiedział to z miłością. - Jak się pani nazywa? - Przepraszam. Jessica DeBlance. Jestem... byłam przyjaciółką Danny'ego. - Proszę. - Sayre wskazała ręką w kierunku betonowej ławeczki pod drzewem, tuż obok grobu. Podeszły do niej. Jessica miała na sobie płócienną sukienkę o ładnym kroju. Włosy opadały jasnymi falami na ramiona. Była drobna i bardzo ładna. Usiadły na ławce i przez chwilę, w niemym porozumieniu, obie wpatrywały się w nagrobek. Jessica otarła oczy chusteczką. Sayre instynktownie otoczyła ją ramieniem, wtedy Jessica rozpłakała się na dobre. Sayre chciała jej zadać tysiące pytań, ale powstrzymała się do czasu, aż Jessica przestała chlipać i wymamrotała niezgrabne przeprosiny. - Nie przepraszaj. Cieszę się, że mój młodszy brat miał kogoś, kto troszczył się o niego tak bardzo, aby rozpaczać po nim przy obcej osobie. Najwyraźniej byliście dobrymi przyjaciółmi. - Właściwie to mieliśmy się pobrać. - Jessica wyciągnęła lewą dłoń. Sayre zobaczyła diamencik osadzony na platynowej obrączce. - Jest śliczny. Ponieważ ów niedoceniany w dzisiejszych czasach pierścionek byt cichą, prostą deklaracją miłości, bardzo w stylu Danny'ego, Sayre poczuła przypływ współczucia dla młodej kobiety i jednocześnie wściekłość na Chrisa i Huffa za to, że wyłączyli narzeczoną zmarłego brata z listy najbliższych, odczytanej na pogrzebie. Był to jawny afront. - Przepraszam, że nie porozmawiałam z tobą w domu, Jessico - powiedziała, - Nie wiedziałam, że Danny był zaręczony. Nikt nic mi nie mówił. - Może zresztą Danny próbował. Czy dlatego do niej dzwonił? - Nikt nie wiedział o naszych zaręczynach - odparła Jessica. - Nikt z rodziny. Danny nie chciał, aby pani ojciec i brat dowiedzieli się o tym przed zawarciem małżeństwa. - Dlaczego? - spytała Sayre, chociaż znała już odpowiedź na to pytanie. - Nie chciał, żeby się wtrącali. Uznał, że najprawdopodobniej by mnie nie zaakceptowali. - To idiotyczne. Z jakiego powodu? Dziewczyna roześmiała się ze smutkiem. - Nie pochodzę z bogatej rodziny, pani Lynch. - Proszę, mów mi po imieniu. - Mój tata pracuje na plantacji tytoniu w Nowej Iberii, a mama jest sprzątaczką. Zaoszczędzili na tyle pieniędzy, żeby wysłać mnie i siostrę do college'u. Jesteśmy ich dumą i radością, ponieważ obie zostałyśmy nauczycielkami w szkole podstawowej. - Mają wszelkie prawa do dumy i nie mówię tego protekcjonalnie. Jak poznałaś Danny'ego? - Uczę w trzeciej klasie, ale pracuję również ochotniczo w bibliotece miejskiej. Danny przyszedł tam pewnego wieczoru i trochę się zaczytał. Musiałam zamknąć bibliotekę, więc przerwałam mu i poprosiłam, aby wyszedł. Popatrzył na mnie bardzo, bardzo długo, a potem powiedział: „Wyjdę grzecznie, ale tylko wtedy, jeżeli pójdziesz ze mną na kawę". - Dotknęła dłonią policzka, jakby wspomnienie ich pierwszego spotkania wywołało na jej twarzy rumieniec. - Zgodziłaś się? - Na kawę? Tak - roześmiała się miękko. - Nie powinnam. Nie należę do kobiet, które umawiają się z ledwo poznanymi mężczyznami, ale zrobiłam to. - Spojrzała na pokryty kwiatami grób. - Rozmawialiśmy długo, a zanim się pożegnaliśmy, zaprosił mnie na randkę w następny weekend. Wkrótce się dowiedziałam, że jest synem Huffa Hoyle'a. To mnie przeraziło i chciałam się wycofać ze spotkania, ale tak polubiłam Danny'ego, że dotrzymałam słowa. Pojechaliśmy na obiad do jakiejś restauracji poza miastem, w drodze do Nowego Orleanu. Danny powiedział, że zabiera mnie tam, bo podają w niej doskonałe jedzenie, i rzeczywiście tak było. Ale już wtedy wiedziałam, że chciał zachować dyskrecję i nie przeszkadzało mi to. Nie chciałam wiązać się z waszą rodziną. - Gwałtownie odwróciła głowę. - Mam nadzieję, że cię nie uraziłam. - Absolutnie. Ja również nie chcę się czuć z nią związana. Sama wiem najlepiej, jacy jesteśmy zdeprawowani. - Danny nie był zdeprawowany - uśmiechnęła się smutno Jessica. - Nie. On nie. - Pracował w odlewni i dobrze się spisywał, chociaż nie miał do tego serca. Nie podobała mu się filozofia zarządzania wyznawana przez pani ojca i starszego brata. Nie zgadzał się z nimi pod wieloma względami, ale też trudno mu było się im przeciwstawić. Niełatwo jest zmienić wie-loletnie przyzwyczajenia, chociaż ostatnio Danny nabrał nieco więcej odwagi. Sayre postanowiła, że przemyśli tę ostatnią uwagę nieco później. Zastanawiała się, w jaki sposób Danny uwidaczniał nowo nabytą śmiałość. - Jak długo byliście zaręczeni? - Dwa tygodnie. - Dwa tygodnie? - Tak. Powiadają, że Danny się zabił, ale to nieprawda. Snuliśmy plany na przyszłość, gdzie zamieszkamy i co będziemy robić. Wybieraliśmy imiona dla naszych dzieci. Danny nie popełnił samobójstwa. Uznawał to za grzech. Ostatnie słowa Jessiki skłoniły Sayre do zadania kolejnego pytania: - Należysz do tej samej wspólnoty kościelnej, co Danny? - Tak. Po naszej drugiej randce zaprosiłam go na nabożeństwo. Tej niedzieli śpiewałam na mszy. Sayre zrozumiała, skąd brała się melodyjność głosu Jessiki i jej dźwięczny śmiech. - Danny nie miał ochoty iść. Twierdził, że Huff, jak zawsze nazywał ojca, potępia religię. Powiedziałam mu jednak, że jeśli nie uwierzy w Boga jak ja, nie będę się mogła z nim spotykać. Mówiłam poważnie - uśmiechnęła się nieśmiało. - Zależało mu na mnie na tyle, że poszedł na mszę. Po tym pierwszym razie uświadomił sobie, że brakowało mu w życiu Bożej miłości. Zrozumiał to i stał się innym człowiekiem. W tym względzie Huff, Chris i Beck Merchant w zupełności zgadzali się z Jessicą, chociaż przypisywali zmianę osobowości Danny'ego jakiemuś zdarzeniu, nie zaś odnowie w duchu religijnym. Postrzegali to jako coś złego, a nie pozytywnego. - Myślę, że byłaś bardzo dobra dla mojego brata, Jessico. Cieszę się, że cię spotkał, i dziękuję za to, że go pokochałaś. - Nie musisz mi dziękować - powiedziała Jessica załamującym się głosem. Z jej oczu popłynęły łzy, które zaczęła ocierać chusteczką. - Kochałam go z całego serca. Co ja teraz zrobię? Sayre przytuliła zapłakaną dziewczynę. Jej oczy również wypełniły się łzami, ze współczucia dla Jessiki i żalu po zmarłym. Danny nie poczuje już nic, gdy tymczasem ta młoda kobieta ma złamane serce, które może wyleczyć jedynie czas. W życiu człowieka zdarzają się rzeczy, których teoretycznie nie potrafiłby przeżyć, wydarzenia tak bolesne, że wolałby raczej umrzeć, niż trwać w agonii życia. Sayre doskonale wiedziała, jak to jest. Doświadczyła już bólu tak ogromnego, że chciała umrzeć. Zdawało się, że nic poza śmiercią nie uwolni ją od cierpienia. Instynkt przeżycia jest jednak zdumiewającym zjawiskiem. Serce bije, nawet gdy w człowieku umiera wola życia, płuca wypełniają się powietrzem, chociaż straciło się chęć do oddychania. I żyje się dalej. Sayre rozumiała żal narzeczonej Danny'ego. Nie próbowała jej pocieszać okrągłymi zdaniami. Po prostu trzymała ją w objęciach tak długo, jak było to potrzebne. Sama przeszła przez własne piekło, a wtedy nie miała przy sobie nikogo, kto by ją przytulił. Wreszcie Jessica przestała płakać. - Danny nie chciałby, żebym rozpaczała. - Otarła oczy, wydmuchała nos i uspokoiła się trochę. - Nie przyjmuję do wiadomości werdyktu koronera. - Jeśli cię to pocieszy, nie jesteś sama. Pewne niełatwe pytania zostały już zadane. Opowiedziała Jessice o spotkaniu z szeryfem Harperem i Wayne'em Scottem, dzieląc się wszystkimi szczegółami, które zapamiętała. Kiedy skończyła, dziewczyna zastygła w milczeniu, próbując ogarnąć nowe informacje, nim spytała: - Ten detektyw pracuje dla Rudego Harpera? - Wiem, o czym myślisz: Rudy Harper jest opłacany przez Huffa. Niemniej ten Scott wydaje się zdeterminowany, aby przeprowadzić dochodzenie. Dziewczyna w zamyśleniu skubała dolną wargę. - Danny ostatnio czymś się martwił. Kiedy go o to pytałam, zbywał mnie żartami. Mówił, że martwi się, jak mnie będzie utrzymywał albo co pocznie, kiedy po ślubie zrobię się gruba i niechlujna, albo czy będę go kochała, jeśli całkiem wyłysieje. Tego typu rzeczy. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy sobie tego nie wymyśliłam, ale znałam go na tyle dobrze, że jestem przekonana, iż miałam rację. - Nigdy ci nie mówił, co to za zmartwienie? - Nie, ale na pewno coś go gryzło. - Coś na tyle poważnego, żeby w końcu odebrać sobie życie? - spytała łagodnie Sayre. - Nie zraniłby mnie w taki sposób - odparła Jessica z uporem. - Nie zostawiłby mnie, żebym przez resztę życia zastanawiała się, dlaczego to zrobił i jak mogłam go od tego powstrzymać. Nie obciążyłby mnie taką odpowiedzialnością i zwątpieniem w siebie samą. Nie, Sayre. Nigdy nie uwierzę, że się zastrzelił. Przyznaję jednak, że inna możliwość jest przerażająca - dodała po chwili przerwy. - Danny był taki prostoduszny. Lubili go nawet pracownicy huty, którzy nie myślą o rodzinie Hoyle'ów w superlatywach. - Niekoniecznie, Jessico. Był dyrektorem działu zatrudnienia. Zajmował się zwalnianiem i przyjmowaniem ludzi do pracy, ubezpieczeniami i wynagrodzeniem. Tego typu rzeczy mogły przysporzyć mu wrogów. - Danny musiał się stosować do ustalonych zasad Huffa i wydaje mi się, że wszyscy pracownicy fabryki byli tego świadomi. Możliwe, ale ktoś powodowany zbyt silnym uczuciem zemsty mógł nie dostrzec różnicy. - Kiedy detektyw Scott zapytał nas, czy ktoś mógł pragnąć śmierci Danny'ego, Beck Merchant... jestem pewna, że Danny ci o nim wspominał... - Wiem, kim on jest - odparła Jessica. - Wszyscy wiedzą. To szycha w fabryce. On i Chris rozumieją się jak para łotrów. - Są aż tak dobrymi przyjaciółmi? - Niemal nierozłącznymi. Sayre postanowiła przemyśleć później również i tę sprawę. Wszystko, co usłyszał Beck, trafiało zapewne bezpośrednio do uszu Chrisa. - Kiedy szeryf Harper zapytał, czy wiemy o kimś, kto mógłby nastawać na życie Danny'ego, pan Merchant odpowiedział w naszym imieniu to, co w tamtej chwili chyba wszystkim przyszło do głowy. Hoyle'owie przez lata narobili sobie wielu wrogów i jeżeli ktoś chciał się zemścić, Danny był łatwym celem, jako najcichszy i najbardziej bezbronny z nas wszystkich. Po dłuższym milczeniu Jessica odrzekła: - Zapewne tak, chociaż boli mnie myśl, że Danny stracił życie przez kogoś, kto żywił urazę do rodziny za to, czego on nie zrobił. - Zgadzam się - Sayre zawahała się przez chwilę. - Zamierzasz powiedzieć Huffowi i Chrisowi o waszych sekretnych zaręczynach? - Pod żadnym pozorem. Moi rodzice wiedzieli o tym, ponieważ Danny poprosił tatę o moją rękę. Oni i moja siostra to jedyne osoby, które znają naszą tajemnicę. Nie powiedziałam o tym w szkole. Spotykaliśmy się zawsze poza miastem. Nawet w kościele byliśmy ostrożni, nigdy nie zostawaliśmy sami, pilnowaliśmy, by przebywać w grupie. Nie widzę powodu, żeby rozgłaszać o tym teraz. Wywoła to jedynie niepotrzebne kłopoty z twoim ojcem i bratem, a szczerze mówiąc, nie mam siły ani ochoty wdawać się z nimi w jakiekolwiek awantury. Chcę myśleć o Dannym, zachować o nim cudowne wspomnienia. Nie chciałabym usłyszeć czegoś, co zbruka ich piękno. - Niestety, muszę ci przyznać rację - powiedziała Sayre. - Myślę, że to rozsądna decyzja. Nie dawaj im okazji, aby sprawili ci dodatkowy ból. Chociaż dużo tracą, nie znając cię - uścisnęła