włochate psisko, zapewne cięższe od niej. Dzieciaki odjechały, bez słowa „przepraszam”, pies

Idealny moment, by zabrać gdzieś Bentza na kolację i poinformować go, że zostanie ojcem. Znalazła swoją rezerwację. Jeszcze kilka kliknięć i stała się posiadaczką biletu, który po chwili wydrukowała. Ma cztery godziny, żeby się spakować i dotrzeć na lotnisko. A potem – witaj, Los Angeles. Prosiła Tawildę, która wiedziała, gdzie trzyma zapasowy klucz, żeby zamieszkała tu na kilka dni i zaopiekowała się zwierzakami. Pozostało jej tylko jedno – zawiadomić męża, że przyjeżdża, co okazało się trudniejsze, niż myślała. Próbowała od rana, na darmo. Nie odbierał komórki, a gdy zadzwoniła do motelu, zdenerwowała się, słysząc informację, że się wymeldował. Dlaczego? Zmienił motel? Czy wraca do domu? A może poniosło go gdzie indziej? Nie uśmiechała jej się podróż do Los Angeles tylko po to, by się dowiedzieć, że poniosło go do Seattle, Bostonu czy Timbuktu. Niepokoiło ją, że wymeldował się z motelu. Zadzwoniła ponownie na komórkę. Trafiła na pocztę głosową. Czas pogadać. Zanim wpakuje się w większe tarapaty. – Och, Rick. – Westchnęła i wyszła ze stygnącą herbatą na werandę. Pies nie odstępował jej ani na krok, zapach rozlewiska snuł się między gałęziami cyprysów. Gdzieś w oddali krzyczał drozd, lekki wietrzyk muskał jej włosy. http://www.dobre-budownictwo.org.pl/media/ - Patrz! - Atropos skierowała światło latarki prosto na słój. W środku były gniazda pająków i koronkowe nici pajęczyn rojące się od nowo wyklutych malutkich pajączków rozłażących się we wszystkie strony. Stare pająki rozglądały się bacznie, niektóre uniosły przednie odnóża, gotowe pożreć młode innych pająków. - Hodowałam je od tygodni - 138 wyjaśniła Atropos. Cricket zaczęła się trząść. Atropos wyjęła z kieszeni mniejszy szklany słoik i zbliżyła go do światła. W środku siedziały owady... świerszcze. Trzy czy cztery ciemne świerszcze. Na miłość boską! Atropos ostrożnie odkręciła słoik i peseta wyjęła jednego małego świerszcza. Miotał się, próbował wyrwać, ale nadaremnie. Atropos otworzyła słój z pająkami. Przez krótką dramatyczną chwilę przytrzymała świerszcza nad otwartym słojem, a potem upuściła. Przerażona Cricket patrzyła. Świerszcz wylądował w pułapce z pajęczyn i przykleił się do nici. Walczył, ale tylko przez moment. Pająki rzuciły się do ataku. Cricket, chora ze strachu, patrzyła, jak walczą. Zwyciężył duży brązowy pająk, zatopił w świerszczu śmiertelny kolec. Cricket zadygotała. Serce waliło jej jak młotem, żołądek podszedł do gardła. - Hm, niezbyt miły widok. - Atropos zawiązała wokół słoja splecioną czerwono-czarną nić. - No cóż, przedstawienie skończone. Dobranoc, pchły na noc. Karaluchy pod poduchy, a szczypawy do zabawy. Przyświecając latarką, weszła na górę po skrzypiących schodach. Cricket znów ogarnęła ciemność. Słój z pająkami stał kilka centymetrów od jej twarzy. Nie musiała być geniuszem, żeby domyślić się, jaki los zgotowała jej Atropos. Do oczu napłynęły jej łzy. A tuż obok, w ciemnościach czaiły się pająki. Zrobiłaś to? Usiłowałaś zabić Amandę? Jechała przez miasto i znów męczył ją ten okropny głos podobny do głosu Kelly. Omal nie przejechała na czerwonym świetle. Włączyła radio, próbując go zagłuszyć. Nie pomogło. Nie dawał jej spokoju. A Josh? Zabiłaś go... to takie cholernie wygodne, że nic nie pamiętasz. Śnił ci się martwy Josh leżący na biurku. A co z Amandą? Nie pamiętasz, jak byłaś w jej garażu? Jak wodziłaś palcami po gładkim lakierze jej małego czerwonego kabrioletu? Czułaś pod palcami nawet najmniejszą skazę na powierzchni składanego dachu. Potem atak Bernedy. Lekarze mówią, że nie zażyła lekarstwa, że nie było w jej krwi śladów nitrogliceryny, choć Lucille przysięga, że Berneda połknęła pigułkę. Byłaś tam. Poszłaś powiedzieć jej dobranoc. Widziałaś na stoliku fiolkę z nitrogliceryną. Nawet jej dotknęłaś, gdy sięgałaś po chusteczkę... zrobiłaś coś jeszcze? Coś, co siedzi teraz w jakimś ciemnym kącie twojego mózgu, dziurawego jak ser szwajcarski? Boże, trzeba być potworem, żeby próbować zabić własną matkę! Zaparkowała w bocznej uliczce. Spojrzała na elegancki wiktoriański dom, w którym mieściły się prywatne biura. Z samochodu zobaczyła okna gabinetu Adama. Drugie piętro, tuż pod dachem. Spędziła w szpitalu sporą część dnia i zrobił się już prawie wieczór, ale Adam zgodził się z nią spotkać. Cienie domów i drzew wydłużały się, zapowiadając nadejście zmierzchu. Czy Adamowi na pewno można ufać? Czy nie kierują nim jakieś ukryte motywy? Wypadek Amandy, spotkanie z rodziną i ten atak matki wykończyły ją. Zwłaszcza 139 spotkanie z rodziną. Cały ten melodramat. Wszystkie te sekrety. Wszystkie te cholerne niedomówienia. Nic dziwnego, że co chwila ktoś z Montgomerych dostosował świra. Czas to przerwać. Czas w końcu odzyskać równowagę. Przepędzić demony. Adam Hunt jest teraz jej psychoterapeutą i na pewno potrafi jej pomóc. A ona musi komuś zaufać. Nie policji. Nie swojej rodzinie. Nie własnemu umysłowi. Ani nawet nie Kelly. Więc zamierzasz wyspowiadać się jakiemuś zupełnie obcemu człowiekowi? Caitlyn usłyszała ironiczny głos Kelly. Jesteś wariatką. Autentyczną wariatką. Tak jak babcia! - Przestań! - krzyknęła, uderzając pięścią w kierownicę. Zatrąbił klakson i aż podskoczyła. Ogarnął ją straszny gniew. Miała naprawdę dość własnych lęków i wątpliwości. Dłużej nie będzie już tego znosić. Nie będzie już ofiarą. Przez lata była więźniem własnego umysłu i ma tego dość. Adam Hunt mógł się okazać jej zbawieniem albo zgubą, ale ważne, że w ogóle był. Bo to jej jedyna nadzieja. Wysiadła z samochodu. I zanim zdążyła zmienić zdanie, weszła tylnymi schodami do gabinetu Adama. Drzwi były uchylone. Zastukała delikatnie; drzwi skrzypnęły i otworzyły się same, odsłaniając pusty, pogrążony w mroku pokój. Przeszedł ją dreszcz. Może to ostrzeżenie, że nie powinna tu przychodzić, nie powinna przekraczać tego progu? Nie, co za bzdury! Po prostu przyszła kilka minut przed czasem. I była zdecydowana zmienić swoje życie. Dzisiaj. Zanim utraci te resztki zdrowia, które jeszcze zachowała. Lepiej poczekaj na krześle w korytarzu, tam gdzie zawsze czekają pacjenci. Kącik był przytulny. Na stoliku leżały porozrzucane czasopisma i można było napić się zimnej wody. Wiedziała, że Adam spodziewałby się tam ją zastać. Ale dzisiaj wbiegła tylnymi schodami i nie widziała powodu, żeby trzymać się utartych zwyczajów. Dzisiaj była nową osobą. Odważną, nie zahukaną. Zdecydowaną, nie nieśmiałą. Weszła do ciemnego pokoju. Na stole stały puste kubki po kawie, a w koszu, dyskretnie schowanym za kanapą, leżały zmięte chusteczki. Czy to te, które ona wyrzuciła podczas ostatniej wizyty? Czy Adam miał jeszcze innych pacjentów? Usłyszała skrzypnięcie i odwróciła się, ale nikogo nie zobaczyła. Duchy, pomyślała. Lucille mówiła jej, że jeśli się mocno skoncentruje, tak mocno, że żaden dźwięk, nawet bicie własnego serca, nie rozproszy jej uwagi, to usłyszy je. Adama wciąż nie było. Pociągnęła palcem po jego biurku i zastanowiła się, co on sobie o niej myśli, co zanotował na jej temat i na temat jej rodziny. Czy myśli, że ona traci rozum? Jego notatniki leżały na wierzchu. Wystarczyło wyciągnąć rękę i przeczytać. Dlaczego nie? Przeczyta tylko o sobie, to przecież nic takiego. W końcu to jej życie. Przygryzając wargi, wzięła notatnik leżący na samym wierzchu, ale usłyszała kroki na schodach i zaraz go rzuciła, jakby parzył jej palce. Szybko podbiegła do kanapy i właśnie zdążyła usiąść, gdy Adam wszedł do pokoju i zapalił światło. Na jej widok cofnął się zaskoczony. - Caitlyn? - Spojrzał na zegarek. - Nie miałem pojęcia, że się spóźniłem. - Nie spóźniłeś się. Przyszłam wcześniej, drzwi były otwarte, więc zdecydowałam się poczekać tutaj - uśmiechnęła się, mając nadzieję, że nie wygląda jak przyłapana na 140 gorącym uczynku. Z ulgą spostrzegła, że i on się lekko uśmiecha. Twarz miał szczerą. Zatroskaną. - Mam nadzieję, że nie zrobiłam nic złego. - Oczywiście, że nie. - Ale jego głos nie brzmiał tak ciepło jak zwykle. - Wyszedłem kupić kawę. - Pokazał małą, szarą torebkę, otworzył ją i przesypał kawę do słoiczka. Poszedł po wodę do łazienki i włączył czajnik. Czekając, aż woda się zagotuje, usiadł na fotelu i sięgnął po notatnik. Ten, który przed chwilą miała w ręku. - Chcesz porozmawiać o tym, co przydarzyło się twojej siostrze i mamie? Chyba byłaś zdenerwowana, gdy dzwoniłaś. - Byłam. Jestem - przyznała, z mocnym postanowieniem, że nie wycofa się, nie posłucha ostrzegawczego głosu. Dzisiaj ma zacząć życie od nowa. Teraz. W tej chwili. Zacisnęła mocno pięści, aż poczuła wbijające się w skórę paznokcie. Powoli rozprostowała dłonie i zaczęła opowiadać o wypadku Amandy. Opowiedziała o spotkaniu w Oak Hill, o tych ro-dzinnych rozmowach pełnych aluzji i niedomówień, o humorach Iana i sprzeczce z Hannah. Wspomniała też, że matka bardzo się zdenerwowała, a Lucille była jakaś niespokojna. - I wszyscy tak dziwnie na mnie patrzyli - dodała, podchodząc do okna, za którym noc ogarniała miasto. - Jakby się bali, że za chwilę dostanę szału i skończę w psychiatryku. - Boisz się tego? - Tak! - Odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. - Tak! Tak! Tak! Byłam już w jednym i coś ci powiem, to nie są wczasy. - Uniosła rękę, jakby kierując prośbę do nieba. - Mój Boże, odkąd pamiętam, wciąż słyszałam plotki na mój temat, jaka to jestem dziwna. Niektórzy myślą, że zabiłam Charlesa, nawet niektórzy z rodziny. Przez to, że wyciągnęłam mu z piersi tę przeklętą strzałę. I myślą... Nie wiem, co myślą. Pewnie po prostu, że jestem szalona. - Usiadła na kanapie. - Szalony Kapelusznik - tak o mnie mówią. Chyba to lepsze niż wariatka, i proszę, nie pytaj, czy jestem wariatką, bo naprawdę nie wiem. - Odgarnęła włosy z oczu i z całych sił starała się opanować. - Powinieneś ich widzieć wtedy w domu. Ich wszystkich. Mamę też. - No cóż, postaramy się, żebyś nie trafiła do szpitala, dobrze? - Uśmiechnął się i jakoś udało mu się przegnać wszystkie jej strachy. - Też mi na tym zależy. Popatrzył jej w oczy o sekundę dłużej, niż należało, i poczuła to lekkie podniecenie, łaskotanie koniuszków nerwów, którego doznawała zawsze, gdy spotykała interesującego mężczyznę. - Wspomniałaś, że twoja mama jest w szpitalu. - Czy to złudzenie, czy jego głos był trochę bardziej szorstki? - Zdenerwowała się tym wypadkiem Amandy. Zdaje się, że dostała napadu dławicy, gdy szła po schodach do sypialni. Przez chwilę jej stan był krytyczny, ale potem ustabilizował się. - Cieszę się. - Ja też - przyznała i zebrała się w sobie. Teraz albo nigdy. - Adamie... - Jej głos brzmiał nienaturalnie nawet dla niej samej. Ich oczy znów się spotkały. - Powinieneś o czymś wiedzieć. Nie sądzę, że jestem szalona, to znaczy, modlę się, żebym nie była... - Jak mogła wyjaśnić to, czego sama nie rozumiała? Ręce jej się spociły, serce waliło. Powoli, z wysiłkiem udało jej się opanować. - O co chodzi? - Z jego ust zniknęły resztki uśmiechu. Patrzył na nią badawczo, w 141 napięciu, tak jakby wiedział, co za chwilę usłyszy. Mimo to ciągnęła dalej. - Dzieją się dziwne rzeczy. Nie dotyczy to rodziny, ale konkretnie mnie. - Gardło miała tak ściśnięte, że z trudem wypowiadała te straszne słowa. - Poza koszmarami widzę też pewne obrazy, coś w rodzaju déjà vu. Wiążą się one z ostatnimi wypadkami. Obrazy są porwane i nie składają się w sensowną całość. Pamiętam na przykład, że dotykałam samochodu siostry, tego, którym się rozbiła, albo że patrzyłam na lekarstwa stojące w po-koju matki. - Przełknęła z trudem ślinę i poczuła wewnętrzne drżenie. Oto za chwilę zanurzy się w mroku, otworzy drzwi prowadzące na schody ku zakazanej piwnicy, ryzykując, że zatrzasną się za nią, a potem usłyszy zgrzyt przekręcanego klucza i na zawsze zostanie uwięziona w przerażających ciemnościach. Zamknęła oczy. - Następnego dnia po tym, jak zginął Josh, obudziłam się i... zobaczyłam krew w sypialni. Cała sypialnia była zakrwawiona. - Trzęsąc się, podwinęła rękawy swetra. - Na łóżku, na firankach, na podłodze, w łazience... o Boże, wszędzie. Na ścianach, na dywanie, rozmazana na umywalce i kafelkach. Szklane drzwi kabiny prysznicowej były pęknięte... ale nie pamiętam, żebym je stłukła. Krew na firankach, o mój Boże... - Głos uwiązł jej w krtani. Otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą twarz Adama, nieruchomą, opanowaną. Tylko napięte kąciki ust świadczyły, że jest wstrząśnięty jej wyznaniem. Caitlyn, nie ma powodu się teraz zatrzymywać, powiedziała sobie. Brnęła dalej. - Miałam tej nocy krwawienie z nosa i odkryłam... to. - Wyciągnęła ręce, pokazała brzydkie strupy na nadgarstkach. - Nie pamiętam, żebym to zrobiła. Nie pamiętam też krwawienia z nosa. A nawet jeśli to zrobiłam... jeśli się okaleczyłam, nie sądzę, żebym mogła stracić aż tyle krwi. Cała sypialnia i łazienka! Boję się... Jezu, boję się, że w jakiś sposób jestem odpowiedzialna za śmierć mojego męża. Rozdział 22 Myślisz, że go zabiłaś? - spytał Adam. - O to właśnie chodzi. Nie wiem. Nie pamiętam. Ale policja mówi, że na miejscu zbrodni znaleziono krew mojej grupy. I jeszcze ta zakrwawiona sypialnia... Oszukiwałam się, że to moja krew, ale to przecież niemożliwe. - Wzięła głęboki wdech. Nie była już taka pewna, czy dobrze zrobiła, wyznając mu prawdę. - A co pamiętasz? - Jego głos był delikatny, nie oskarżał, nie osądzał. Opowiedziała tyle, ile pamiętała. Zaczęła od tego, jak czekając na Kelly w barze, wypiła trochę za dużo. Potem urwał jej się film, a rano obudziła się w zakrwawionej pościeli. - To było okropne. Straszne i odrażające. Nie mogłam na to patrzeć, więc zabrałam się do sprzątania. Uprałam bieliznę, pościel, umyłam ściany, umywalkę, dywan i wszystko, co było zabrudzone krwią. Musiałam się tego pozbyć. - Przeczesała włosy palcami, próbowała powstrzymać ból rodzący się u podstawy czaszki. - Myślę, że tracę nad sobą kontrolę. Chyba powinnam iść na policję, ale się boję. Detektyw Reed już traktuje mnie jak główną podejrzaną. - Myślisz, że byłabyś zdolna do morderstwa? - Nie! Oczywiście, że nie. - Potrząsnęła głową i opuściła rękawy swetra. - Ale sama nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Widzę obrazy z miejsca zbrodni. Widzę Josha leżącego na biurku. I to jeszcze nie wszystko. - Opowiedziała o swoich przypadkach deja vu, snach

pułapka na turystów. Olivia lubiła poznawać nowych ludzi i dobrze jej się pracowało z twardą, szczupłą, elegancką ciemnoskórą sprzedawczynią, która tkwiła w Trzecim Oku od lat, i z Mandą, która niedawno dołączyła do personelu. I tak Liwie postanowiła zostać, póki nie ukończy studiów i nie otworzy własnego gabinetu. Bentza przeszywał dreszcz, ilekroć przekraczał próg sklepu. Większość przestrzeni sklepowej zajmowały półki pełne różnych gadżetów związanych z Sprawdź rozgniewana. Po raz kolejny zastanowiła się, czy nie polecieć do Kalifornii i nie powiedzieć Bentzowi o ciąży. Miała dosyć. Dość tajemnic. Może poleci jutro. Albo za kilka dni... Poprawiła poduszkę i zdecydowała, że pierwsze, co zrobi rano, to kupi sobie bilet. Poleci do Los Angeles, do męża, czy on tego chce, czy nie. W końcu o to chodzi w małżeństwie, prawda? O bliskość. Kontakt. Zaufanie. O Boże... Traciła go, czuła to w pustej sypialni. Ale nie podda się bez walki, do cholery. Nie odda go walkowerem. Zamknęła oczy, chciała zasnąć i już odpływała, gdy znowu rozdzwonił się telefon. – Ty draniu... Jeszcze zanim rozbrzmiał drugi dzwonek, nastawiła się na kolejny makabryczny żart. – I co teraz? – warknęła. – Ja też cię kocham – powiedział Bentz.